
USA 2012 – dzień 5 – powrót z kanionu…
Rano budzi nas indiański ranger przypominając, że konie już czekają. Zbieramy śpiwory, pianki i namioty. Pakujemy i wędrujemy na wschodni koniec kampingu gdzie czekają na nas Indianie Havasupai i ich słynne konie. Bagaże wędrują do jednego z Indian, który zarządza transportem „towaru”, my do Indianki odpowiedzialnej za „zwłoki” (po wczorajszym dniu tak mniej więcej się czuję). Maciek, jako doświadczony jeździec, będzie prowadził. Kasia – bez doświadczenia – ląduje na sznurku, na którym poprowadzi ją nasza przewodniczka. Ja – ze średnim doświadczeniem jeździeckim – ląduję w środku konwoju. Bez sznurka -czyli z odrobiną władzy. W końcu wyruszamy – na razie do „Tourist Office” żeby zapłacić za tę przyjemność. Po drodze mijamy – i żegnamy – kolejne wodospady tego rajskiego zakątka.
W „Tourist Office” płacimy za przyjemność wywiezienia naszych zwłok na górę. Gdy pytam ile kosztuje lot helikopterem najpierw unikają odpowiedzi, a dopiero gdy transakcja końska zostaje zakończona przyznają się – jest tańszy od jazdy konno. No cóż, trzeba to sobie na przyszłość zapamiętać. Ale jazda konno w tym miejscu to chyba jednak większy „szpan” niż przelot helikopterem. Choć pewnie widoki też byłyby niezłe.
Po drodze co jakiś czas mijają nas pędzące konwoje koników wiozących, lub jadących po, zaopatrzenie. W tumanach pyłu odtwarzają obrazki z westernów.
Sam kanion ponownie zaskakuje kolejnymi odsłonami, kolejnymi ujęciami. Niby już to wczoraj widzieliśmy, ale co z tego. Jest niezwykle. Przepytuję naszą przewodniczkę (choć zapytałem o jej imię, nie miałem jak zapisać, a pamięć jest zawodna – chyba na imię miała Charmelle) o powodzie (przychodzą w czasie monsunu – w sierpniu i wrześniu), o festiwal brzoskwiń (który odbywa się w drugi weekend sierpnia, i jest spotkaniem różnych szczepów), o kościoły w Supai (widzieliśmy dwa, dowiaduję się, że większość ludzi Supai to chrześcijanie, wplatający w religię swoją tradycję), o pracę (większość wydaje się żyć z turystów, ale część wypasa bydło na płaskowyżu powyżej kanionu), o relacje z National Park Service (od kilku lat współzarządzają większością terenów parku Grand Canyon, Charmelle szczerzy zęby w uśmiechu odpowiadając, że co dwa lata zmieniają dyrekcję parku, i wtedy jest gorzej, bo nowy zarząd trzeba wychować). Dowiaduję się też, że droga do South Rim jest – chyba – przejezdna dla samochodów z napędem na cztery koła, a więc i dla naszego Explorera, ale jednak, ze względu na plany i czas pojedziemy zgodnie z planem – Hualapai Highway do Route 66.
I koniec. Docieramy do Hualapai Hilltop. Pod ścianą kolejnego stopnia kanionów, który wznosi się nad parkingiem stoi pewnie z setka koników. Niektóre czekają na towar, inne na turystów. Dziękujemy Charmelle i naszym konikom. W stosie plecaków dostarczonych jedną z karawan odnajdujemy swój sprzęt i ruszamy w dalszą drogę.
Meteor Crater to ciekawy obiekt nie tylko ze względu na to, że jest najlepiej zachowanym kraterem impaktowym na świecie, jak również nie tylko dzięki swojej historii i poszukiwaniom szczątków samego meteorytu (choć jego odłamki w tysiącach, a może nawet milionach, rozsiane są po okolicy oraz po kolekcjach meteorytowych, w samym kraterze nie natrafiono na „masę główną” meteorytu) ale również na to, że jest to „prywatny zabytek”, zarządzany przez rodzinną korporację Barringerów. Barringer sr. kupił krater mając nadzieję zarobić miliony na żelazie z meteorytu, którego nigdy nie udało mu się znaleźć. Jednak kopalnię żelaza, na której o mało nie zbankrutował zamienił na dochodowy interes turystyczny i odtąd łupi chętnych obejrzeć ten niezwykły twór geologiczny.
Na miejsce docieramy 45 minut przed zamknięciem – to jeszcze nie sezon, więc krater – a właściwie centrum dla odwiedzających oraz ścieżki na punkty widokowe, są otwarty tylko do 18-ej. Szybkie zajrzenie do kina, w którym wyświetlany jest krótki film na temat powstania krateru, a potem biegiem, by zrobić kilka zdjęć. Dla mnie to kolejny niezwykły widok – i choć widziałem go już wcześniej kilka razy, to zawsze ogrom tej dziury, na dnie której można by jednocześnie rozgrywać 20 meczów futbolu amerykańskiego, oglądanych przez dwa miliony widzów usadzonych na widowni opadających ukośnie ścian krateru powyżej zapiera dech. A w końcu meteoryt, który to stworzył miał zaledwie 50 metrów średnicy.
Do Motelu 6 w Holbrook docieramy przed zachodem Słońca. Typowe – prawie nieistniejące – amerykańskie miasteczko na pustyni. Z dala od siebie rozrzucone domy, hotele, restauracje, sprzedawcy samochodów. Po środku szeroka droga. I sympatyczny motel z basenem schowanym w skrzydłach pokoików. Woda jest jednak jeszcze zbyt zimna. Zza basenu dociera zapach grilla więc z Maćkiem idziemy na łów. Kilkaset metrów dalej znajdujemy wybraną wcześniej przeze mnie meksykańską knajpkę i oddaję się pikantnym urokom tej kuchni.