
USA 2012 – dzień 15 – San Francisco
Ostatni dzień w USA. Na życzenie Maćka i Kasi, którzy nadal wykazują chęć, wyruszamy znowu wcześnie tak, by zdążyć zobaczyć jeszcze przed odlotem San Francisco. Nadkładamy drogi by z Oakdale dotrzeć do Oakland i do San Francisco wjechać od północy przez Golden Gate Bridge. Po drodze śniadanie o świcie, a potem zatrzymujemy się dopiero w parku stanowym na północ od mostu. Zdjęcia robimy z terenu dawnego fortu broniącego cieśniny. Potem przejeżdżamy mostem na południowy koniec, gdzie znajduje się park i centrum informacyjne dla odwiedzających. Mały parking jest zapchany po brzegi, ale udaje się znaleźć miejsce i zostajemy na całą godzinę fotografowania.
Gdy most uwieczniliśmy już z każdego miejsca pora ruszyć w drogę. Z pamięci odnajduję kolejne miejsca i wskazuję je GPS-owie. Najpierw ruszamy na wzgórza na południe oraz ponad centrum miasta. Przez okna samochodu fotografujemy urocze małe domki. A z wzgórza widok w dół na centrum miasta. Potem stromymi ulicami kierujemy się w dół, w stronę Chinatown i ulic, po których suną słynne tramwaje tego miasta. Trafiamy bez pudła, kolejna sesja fotograficzna dla San Francisco i dalej przez chińską dzielnicę.
Gdy wjeżdżamy do downtown pokazuję towarzyszom typowe dla amerykańskich miast kontrasty. Nad nami biurowce, a na ulicy … ulica. Bezdomni, handlarze nieszczęściem. Trochę nerwowo obserwuję jak Kasia z Maćkiem strzelają fotografie. Tu ktoś może nie chcieć być fotografowanym. Noga przy gazie, żeby w razie czego szybko się ewakuować. Ale udaje się uniknąć incydentów. Może okolica jest zbyt naćpana żeby nas zauważyć.
Powoli musimy kierować się ku lotnisku. Szukając miejsca, gdzie mamy zdać samochód trafiamy w okolice ogromnego cmentarza wojskowego. W szeregach stoją niewielkie białe tablice, pokrywają całe wzgórza. Nie ma jednak czasu się tu zatrzymać. Uzupełniamy paliwo, dopytuję się o miejsce zdania samochodu. Reszta jest prosta. Znajdujemy parking, żegnamy się z Explorerem. Spisał się na medal. Przez dwa tygodnie opiekował się nami dając schronienie przed upałem i pozwalając wygodnie pokonać 5,5 tysiąca kilometrów.
Przechodzimy odprawę bagażu – oczywiście tak ja, jak i Maciek mamy po blisko cztery kilogramy nadwagi. Trzeba to przepakować i poupychać. Ale udaje się, choć teraz moje ubranie waży pewnie z dziesięć kilogramów. Kontrola , prześwietlanie, no tak… w kurtce przyczaił się turystyczny zestaw sztućców w skład którego wchodzi nóż. Trzeba się z nim pożegnać.
W końcu wchodzimy na pokład samolotu i … schodkami, na górny jego pokład. Nie wiedziałem, że bywają wersje, w których na górze jest także klasa ekonomiczna. Choć chyba nieco lepsza, albo może to wyróżnione miejsce tak wpływa na podróżujących na górnym pokładzie. To Air France, więc jedzenia dają niewiele, ale za to wino podają na życzenie. Ustalamy z Kasią i Maćkiem ranking miejsc: Bryce rządzi. Na drugim miejscu jest kanion Havasupai. Na trzecim Zion lub Zebra Slot. Zasypiam, gdy przestaję być pewny czy turbulencje, które odczuwam są wynikiem zaburzeń atmosferycznych czy nadmiaru wina.
W Paryżu niestety opóźnienie wylotu z San Francisco daje o sobie znać – obserwujemy oddalający się ogon samolotu do Warszawy stojąc przy bramce przeszklonego lotniska de Gaulla, które albo jest tak ekologiczne, że nie ma klimatyzacji, albo jego klimatyzację liczono dla obciążenia dziesięcioma osobami, a tu na dole kłębią się tysiące. Pot leje się strumieniami spod czterech warstw, które pamiętają jeszcze wczorajszy śnieg w Yosemite. Kolejny lot mamy za trzy godziny, więc jest czas odsapnąć.
W końcu docieramy do Warszawy i tu żegnamy się. Tylko z tą dwójką możliwa była realizacja wersji maksymalnej planu. Nikt inny by sobie nie poradził. Dziękuję i – mam nadzieję – do zobaczenia!