Całkowite zaćmienie Słońca – Daintree National Park – Port…
Wstajemy wcześnie bowiem zaczynają się pojawiać inni obserwatorzy a ponieważ nie po to spędziliśmy noc na poboczu by teraz ktoś nam zaparkował w kadrze to prosimy, żeby parkowali i rozstawiali sprzęt obserwacyjny za nami. Powoli wzdłuż pobocza za nami zbiera się całkiem sporo samochodów. Powoli budzi się reszta ekipy. Część rozstawia statywy pomiędzy namiotami. Kilka osób rozkłada nieco większy sprzęt po drugiej stronie drogi. Wszyscy wpatrujemy się w niski wał chmur zawieszony nad górami na wschodzie. Tam, gdzie jest Cairns. Niebo powyżej i nad nami jest praktycznie czyste, tylko czasem jakiś uciekinier przepływa oderwawszy się od wschodniego widnokręgu. Rozdajemy okulary do obserwacji Słonca, które kończyliśmy z Jerzym do czwartej nad ranem. Nerwowo czekamy na pierwsze promienie Słońca. W końcu przebijają się przez chmury i Słońce wstaje napoczęte przez Księżyc. Kolejną godzinę obserwujemy jak pożera on Słońce walcząc z regulacją ostrości. Ponieważ wszystko to dzieje się nisko nad horyzontem drżenie atmosfery jest bardzo silne i praktycznie uniemożliwia precyzyjne ustawienie ostrości. Dopiero parę minut przed fazą całkowitą udaje się osiągnnąć coś zbliżonego do w miarę ostrego obrazu. W tym czasie otoczenie nabrało już intensywnych barw charakterystycznych dla zmierzchu. Kolory są cieplejsze. Wreszcie z północnego zachodu nadciąga cień. Na krawędzi Księżyca rozbłsykują perły Baily’ego i zbiegają się do ostatniego rozbłysku. Pierścień z diamentem obwieszcza nadejście czarnego Słońca w białej koronie. Na jego krawędzi widać złożone struktury protuberancji.Wokół panuje głęboki wieczór. Robię dwie serie ekspozycji majacych uchwycić zarówno same protuberancje jak i coraz delikatniejsze strumienie plazmy w koronie. W połowie zaćmienia przez tarczę Słońca przemyka obłok kradnąc cenne sekundy. Na szczęście jedynie sekundy z trwajacego zaledwie 2 minuty i 6 sekund zjawiska. Kolejny pierścień z diamentem obwieszcza koniec całkowitego zaćmienia. Perły Baily’ego rozbiegają się po krawędzi Księzyca, a jego cień umyka na południowy wschód. Szybko wstaje drugi poranek. Strzelają korki szampana. Kolejną godzinę Księżyc zwraca nam Słonca powoli odsuwając się z jego tarczy. Dopiero teraz jest ono na tyle wysoko by możliwe było ostre sfotografowanie plam i półcieni na jego tarczy. Powoli rozjeżdżają się inni obserwatorzy. Ciekawe czy spotkamy się na Spitsbergenie w 2015 roku, a może na Borneo w 2016 ? Kto wie… może wcześniej w Cairns albo na Kiribati na wiosnę 2013 roku?
Po chwili ruszamy dalej drogą, która wznosi się w góry Main Coast Range. Zatrzymujemy się tam, gdzie w punktach widokowych otwierają się szerokie krajobrazy. W końcu skęcamy z głównej drogi wiodącej do Port Douglas jadąc do Mossman Gorge będącego częścią Parku Narodowego Daintree.
Z centrum dla odwiedzających do pętli wiodącej przez las wiezie nas wahadłowy autobus. Przez okna widać domki, w których mieszkają aborygeni z klanu Kuku Yalanji. Ścieżka przez las prowadzi najpierw nad brzeg rzeki, w kórej krystalicznie czysta woda błądzi pomiędzy kamieniami. Jednak to las tutaj na prawdę jest niezwykły. Pierwotnie zielony i żywy. Zielony wielowarstową zielenią, w której jedne rośliny rosną na drugich. A największymi z nich są ogromne figowce Watkinsa (Ficus watkinsiana), dorastające do 50 metrów wysokości, wsparte na przedziwnych korzeniach. Niezwykły… pachnący las. Podobno najstarszy las deszczowy świata, majacy co najmniej 110 milionów lat, a być może nawet więcej. Przetrwał dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności – dryg kontynentalny zapewnił mu stały klimat mimo, że na Ziemi warunki cały czas ulegały zmianom.
Z Daintree National Park docieramy do Port Douglas, gdzie czekają na nas przyjaciele Jowity – chwilę rozmawiamy, jemy razem obiad w niewielkiej restauracji. Krótki spacer i do auta… ale jeszcze nie do Cairns. O nie! Tutaj można się wykąpać w Oceanie Spokojnym – jego fragment został ogrodzony, żeby zapewnić kąpiącym się ochronę przed dużymi i małymi zagrożeniami – paskudnie parzącymi drobnymi meduzami i słonowodnymi krokodylami. Godzinę bawimy się jak dzieci w przyboju metrowych fal. W końcu jednak trzeba wracać. Jutro rano wylatujemy do Sydney.