
USA 2012 – dzień 9 – Bryce N.P. –…
Pakujemy się i po śniadaniu, na które tym razem udało mi się upiec sobie gofra i zjeść go z syropem klonowym, opuszczamy Royal Inn w Kanab. Z wszystkich moteli ten chyba najmniej akurat zasłużył na miano królewskiego. Ale tak to już jest, że reklama jest dźwignią handlu. Generalnie Kanab sprawia wrażenie, jakby składał się wyłącznie z moteli i stacji benzynowych. Tu i ówdzie przetkanych jakimś sklepikiem. Skręcamy na północ, jedziemy w górę, a otaczająca dolina staje się coraz żyźniejsza. Na wschód widać rosnące pasmo gór, w które wiem, że wgryzają się amfiteatry Bryce. Gdy skręcamy ku niemu pojawiają się pierwsze smaczki – Red Canyon, z ogniście czerwonymi iglicami hoodoo pnie się na lewo od drogi.
Przerwa na zdjęcia, a potem dalej wspinamy się samochodem na płaskowyż, z którego skręt w prawo kieruje nas już do bram Parku Narodowego Bryce Canyon. Po drodze mijamy Ruby’s Inn – rozbudowany zespół hotelowy obsługujący park. Za nim zaczyna się las, dalej bramki wjazdowe i jesteśmy już przy Visitor Center.
Parkingi zapchane – w końcu to trzeci dzień corocznie organizowanego festiwalu astronomicznego w Bryce i dzień zaćmienia. Trudno, żeby było inaczej. Choć jeszcze nie są rozdawane okulary do obserwacji zaćmienia – dopiero po czternastej. Sprawdzam jeszcze z młodym rangerem, czy miejsce, w którym zaparkowałem auto jest legalne. Nie jest pewien, ale skoro nie ma tam zakazu parkowania, i stoję poza pasem drogi ocenia, że jest OK. Kasia z Maćkiem wędrują do Visitor Center, a ja w tym czasie usiłuję zmusić Drone’a do latania. Niestety chyba nie radzi sobie z niskim ciśnieniem powietrza – jesteśmy na wysokości jakichś 2,500 metrów n.p.m. Z korpusem do lotów wewnętrznych ledwo unosi się na parę centymetrów ponad trawą. Z tym do lotów na zewnątrz jest nieco lepiej, więc postanawiam zabrać go ze sobą na szlak.
W końcu ładujemy się do autobusu wożącego turystów po punktach widokowych parku i po kilkunastu minutach docieramy do Bryce Point. Gdy Kasia z Maćkiem dostrzegają rozciągający się z tego miejsca widok po raz kolejny już w trakcie tej wyprawy widzę zachwyt i niedowierzanie – po raz kolejny krajobraz zaskakuje ich. Barwy kanionu – feeria odcieni bieli po głęboki róż, pod błękitnym niebem z tym czystym górskim światłem to – także dla mnie, choć jestem tutaj już po raz kolejny – to po prostu jest to. To coś. Karty pamięci puchną od zdjęć, gdy podchodzimy jakąś setkę, może dwie setki metrów na punkt widokowy, z którego widać iglice, pieczary, wąwozy, szpalery skał w barwach wyjętych ze snu lekko zboczonego projektanta bielizny. Jednak trzeba zaraz jechać dalej. Przed nami długi spacer i – po południu – zaćmienie.
Przejeżdżamy na przystanek sąsiadujący z the Lodge i Sunrise Point. Wizyta w sklepiku w celu zaliczenia kawy, chwila na fotografowanie jeźdźców wyruszających na jeden ze szlaków, wreszcie w drogę – na Fairyland Loop Trail. Przed nami około 12 km szlak o różnicy poziomów 700 metrów – 700 metrów najpierw w dół, a na końcu tyle samo pod górę.
Początkowo szlak wiedzie łagodnie w dół a sceneria jeszcze nie powala, jednak po mniej więcej pół godzinie docieramy do Chińskiego Muru – serii białych iglic wznoszących się nad szlakiem, który wije się u ich podnóża. Dalej w dół kolory stają się intensywne, a szlak wiedzie przez jakiś czas po płaskim dnie wyschniętego strumienia. Na chwilę odbijamy do londyńskiego Tower Bridge – i faktycznie, nad nami wznosi się iglica z mostami skalnymi po obu stronach. Wracamy na nasz szlak, który przez jakiś czas wiedzie nas w górę i w dół, zakręcając wokół mesy nad nami, po to żeby wśród setek różowych iglic zstąpić wgłęb kanionu wróżek – Fairyland Canyon.
Jest pięknie.
Jednak gdy patrzę na zegarek zaczynam zauważać, że w tym tempie możemy nie zdążyć na najważniejsze – zaćmienie. Zostawiam więc Kasię i Maćka i półbiegiem ruszam do przodu, żeby dotrzeć na parking Fairypoint View z nadzieją, że ktoś podwiezie mnie stamtąd do Visitor Center, gdzie zostawiliśmy samochód. Na parkingu spotykam sympatycznego Amerykanina, który parę minut wcześniej skończył wędrówkę tym samym szlakiem. Ale jeszcze nie rusza, więc proszę go, żeby mnie podwiózł, jeżeli zobaczy mnie wędrującego poboczem. Parę minut później siedzę w jego pick-upie i jedziemy do Visitor Center. Choć zamierzał jechać do Ruby’s Inn podwozi mnie pod Explorera i rusza w swoją drogę.
Na szybie Forda pomarańczowa naklejka – ostrzeżenie naklejone przez National Park Service za złe parkowanie, więc jednak młody ranger się pomylił. Szlag…. ale to chyba nie mandat, bo nie ma kwoty. Paskudztwo nie chce się odkleić (dopiero w Yosemite, dzięki działaniu śniegu i deszczu wreszcie puści), ale nie mam czasu teraz z tym walczyć. Pędzę po moją ekipę. Dotarli na parking pięć minut przed tym, jak po nich przyjeżdżam. Pędzimy z powrotem do Visitor Center. Odbieramy przydziałowe okulary ochronne do obserwacji Słońca. Choć parking normalnie jest tylko na 30 minut rangerzy obiecują, że nikt nas nie odholuje. Trochę martwię się, czy obietnica dotyczy także samochodów z pomarańczowymi nalepkami, recydywistów parkowych, ale nie ma czasu. Szybkie przepakowanie się, statywy i sprzęt w ręce i próbujemy wbić się do któregoś z nadjeżdżających busów. Pierwsze trzy są zapełnione jak puszki z sardynkami. Czwarty podjeżdża praktycznie pusty. Parę minut po pierwszym kontakcie jesteśmy w końcu w drodze do Bryce Point.
Wytyczone i wskazane przez strażników parku miejsce to długa ścieżka na wschodniej krawędzi amfiteatru. Wzdłuż niej siedzą setki ludzi. Dziesiątki obiektywów wpatrują się w Słońce. Jeden z rangerów sugeruje, żebyśmy poszli jakieś 200 metrów dalej, gdzie tłum nieco się przerzedza – ma rację. Po chwili znajdujemy kawałek wolnego miejsca i szybko rozstawiamy sprzęt. Kasia i Maciek dostają folię słoneczną – Kasia do zamocowania wykorzystuje gumkę do włosów, Maciek ma nieco więcej problemów – bo z większego obiektywu pożyczona gumka ześlizguje się – więc mocujemy folię korzystając z bagnetu osłony przeciwsłonecznej. Ja dzięki płytce i śrubie dorobionych przez Benka mocuję na statywie Manfortto głowicę EM12, na niej Coronado, a poprzez 13mm Hyperiona Nikona. Nieco kalibrowania i w końcu zaczyna się fotografowanie. Jak zwykle ciężko jest dobrać ostrość ale dzięki plamie na Słońcu i protuberancjom w miarę przyzwoicie to się udaje – robię serie zdjęć po trzy +/- 2EV w okolicach 1/50 sek przy ISO 500 . W RAWach i JPGach. Żeby złapać jak najwięcej szczegółów.
Najlepsze ujęcia są w momentach P2 i P3, gdy protuberancje tworzą coś co przypomina perły Baily’ego – oderwane od reszty krawędzi Słońca, wznoszące się nad pustką pochodnie protuberancji.
Pomiędzy zdjęciami obserwuję otoczenie, reakcje innych obserwatorów. Choć wrażenia dalekie są od tego, z czym mamy do czynienia w trakcie zaćmienia całkowitego, tutaj także robi się chłodniej. Otoczenie nabiera kolorów zmierzchu na długo przed zachodem Słońca. Ludzie są zapatrzeni.
Gdy Księżyc zaczyna odsłaniać Słońce część gapiów zaczyna się zbierać, inni wędrują zaglądając przez ramiona fotografów na efekty pracy. Moje wysiłki znajdują uznanie. Kilkanaście osób podkreśla, że to najlepsze zdjęcia zaćmienia – niektórzy robią zdjęcia ekranu mojego aparatu tylko po to, żeby zachować ten obraz na pamiątkę. Jest sympatycznie. Siedząca obok nas para zagaduje – okazuje się, że to nasi sąsiedzi geograficzni – sympatyczni Ukraińcy na stałe mieszkający w USA. Wspominam wyjazd z Jurkiem na Ukrainę. Robię ostatnie zdjęcia. Powoli żegnamy się, składamy sprzęt do fotografii zaćmienia.
Jeszcze tylko zdjęcia amfiteatru Bryce tuż po zachodzie Słońca i kierujemy się na parking, na którym kłębią się tłumy oczekujące na autobusy rozwożące turystów do Ruby’s Inn i do Bryce Lodge. A my mamy się dostać do Visitor Center. Podchodzę do grupy rangerów by zapytać się, który autobus jedzie w to miejsce – okazuje się, że był już taki jeden ale właśnie odjechał i nie wiadomo kiedy wróci. Wpadka? Jeden z rangerów zaprasza naszą trójkę do swojego pick-upa – kolejny drobny kawałek przygody w ciągu tego fantastycznego dnia. Kevin Evans żegna nas przy Visitor Center – udało się wyśmienicie. Ale to cecha rangerów – są tam przecież po to, żeby pomagać.
Wrzucamy sprzęt do bagażnika i wędrujemy ścieżką początkowo wyznaczona białymi lampkami solarnymi, dalej czerwonymi, na parking przy północnym campingu, gdzie właśnie członkowie lokalnego towarzystwa miłośników astronomii rozkładają swój sprzęt. Po ciemku rozpoznaję znajome kształty i rozmiary – ośmiocalowe dobsony i schmidty-cassegrainy, 127 mm apochromat, 12-calowy schmidt-cassegrain. Apochromat skierowany jest na Saturna – pięknie widać przer Cassiniego i zarys drugiej przerwy – bodajże między pierścieniami E iF (ale to jeszcze muszę sprawdzić). Dobson pokazuje Marsa. 8-calowy S-C – Wenus. Dzięki wysokości i momentowi jej sierp widać bardzo wyraźnie. 12-calowy S-C znowu jest skierowany na Saturna. Jednak udaje mi się przekonać właściciela, że to profanacja i kierujemy teleskop ku M51 – Wiatraczek pięknie widać wraz ze spiralną strukturą i zlewającą się od południa galaktyką.
Tak kończymy ten długi dzień. Wracamy do auta mając nadzieję zjeść coś po drodze w Ruby’s Inn. Jednak jest on już zamknięty – wpadka. Tasiemiec Maćka nie da mi dziś spokoju. Trochę zapychamy go jabłkami i ciasteczkami. Jest koło północy gdy docieramy do motelu Circle-D w Escalante. Widać, że właściciel w biurze jest już gotów iść spać, bo na drzwiach do biura wisi kartka informująca że klucz dla Mr. Czarneckiego jest w pokoju numer 5. Najsłabiej zapowiadający się motel na trasie okazuje się być najlepszym. Mamy dwa pokoje, jeden z kuchnią i rozkładaną kanapą. Padamy spać.