
USA 2012 – dzień 8 – Zion N.P.
Rano szybkie śniadanie w Royal Inn i wskakujemy do samochodu by odwiedzić lokalne Bureau of Land Management – urząd zarządzający terenami federalnymi, w którym codziennie odbywa się losowanie wejściówek do Fali – the Wave of Escalante. Miejsce to jest niezwykle popularnym celem wędrówek fotograficznych, a BLM zdecydowało o ograniczeniu liczby osób, jakie wpuszcza na ten kawałek pustyni do dwudziestu osób dziennie. Z jednej strony podyktowane jest potrzebą ochrony niezwykłego miejsca, z drugiej niechęcią agencji do organizowania wypraw ratunkowych – trasa bowiem wiedzie przez nieoznakowaną pustynię i podobno często ktoś tam się gubi. Z puli dwudziestu miejsc dziesięć można zarezerwować z czteromiesięcznym wyprzedzeniem (jednak zanim ustaliłem gdzie jest Wave i spróbowałem ją wkomponować w naszą trasę miejsca były zarezerwowane już do końca sierpnia), a pozostałem dziesięć jest losowane w codziennej loterii. Do BLM docieramy jako jedni z pierwszych jednak to nie kolejność jest istotna, a łut szczęścia. A chętnych dzisiaj jest nieco ponad 100 osób. Tyle co wczoraj.
Wypełniamy druk zgłoszenia i czekamy do godziny losowania. Dwie urzędniczki BLM przygotowują maszynę losującą – taką jak w totku, wkładają ponumerowane kule tłumacząc procedurę. Wreszcie zaczyna się losowanie. Kolejne kule, kolejne uradowane pary. Pozostałe dziewięćdziesiąt ponad osób,w tym nasza grupka, musi obejść się smakiem. W porządku, dzięki temu nie będziemy musieli wciskać parku narodowego Zion na siłę gdzieś pomiędzy Wave a Bryce. Całą resztę dnia mamy na kanion Zion.
Pakujemy się do auta i ruszamy na północny zachód, najpierw kierując się na płaskowyż ponad doliną Virgin River, znany z charakterystycznych poszatkowanych wzgórz z najsłynniejszym – Szachownicą (Checkerboard Mesa). Tu mamy godzinę na zdjęcia więc podchodzimy pod kremowo żółtą górę pociętą prostopadłymi szczelinami znaczącymi z jednej strony kolejne warstwy skamieniałych niegdyś wydm (poziomo) i wyrytymi przez wodę w miejscach, gdzie naprężenia stworzyły pionowe pęknięcia. Wokół poskręcane pustynne sosny, martwe pnie, czerwone kwiaty indiańskich pędzli, uciekające albo pozujące do zdjęć jaszczurki.
Przez wykuty w skalnej ścianie doliny Zion tunel wjeżdżamy do innego świata – bardziej zielonego, z wysokimi skalnymi szczytami o religijnie brzmiących nazwach – Angels Landing, The Great White Throne, Patriarch’s Court, East Temple, Altar of Sacrifice – pierwszymi europejczykami, którzy tu dotarli byli mormoni. Przez dłuższą chwilę krążymy po parkingu szukając wolnego miejsca, w końcu postanawiamy się rozdzielić – Kasia z Maćkiem będą polować na miejsce pieszo a ja nadal krążę. Wreszcie dostrzegam Maćka, który znalazł kogoś właśnie wyjeżdżającego i macha do mnie, żeby jak najszybciej zająć zwalniające się miejsce.
Przesiadamy się do wahadłowo kursującego autobusu obsługującego dolinę rzeki Virgin i jedziemy na sam jej koniec, na przystanek o nazwie świątyni Sinawa, skąd ścieżka nad rzeką wiedzie do gardzieli kanionu Zion – the Narrows. Na skalnych ścianach wzdłuż ścieżki, po których spływa woda, kwitną różowe, białe i pomarańczowo- żółte kwiaty. Zielenią się paprocie. A zaledwie 300 metrów wyżej dominuje pustynia.
Na końcu ścieżki zakasujemy spodnie, Kasia łapie jakiś kij jako laskę i wkraczamy w nurt Virgin River. To właśnie są Narrows – ściany wysokie na trzysta metrów zamykają na dnie szybko płynącą rzekę, miejscami sięgającą kolan, w innych miejscach znacznie głębszą. Zakasane spodnie nic nie dają, gdy woda sięga pępka. Ale na tym polega przygoda. Woda pracuje przeciwko nam, ale kanion wijąc się ukazuje po chwili wodospad spadający z wąskiej półki kilkadziesiąt metrów nad nami. Rozstawiam w wodzie statyw, by go sfotografować i wtedy nagle znad krawędzi, z której spada wodospad pojawia się czyjaś głowa. Chwilę później w dół opada lina, a po niej zaczynają zjeżdżać w dół skałkołazy. Zostawiamy ich za sobą by zajrzeć za kolejny zakręt. Potem następny, i następny.
W jakiejś plamie słońca zostaje Kasia, która postanawia, że ma już nieco dość zmagania z zimną wodą. Potem odpada Maciek. Zaglądam za ostatni załom, tak jak ustaliliśmy i przede mną otwiera się coś, co przypomina słynny Subway kanionu Zion (choć chyba to jeszcze nie jest ten) – ogromny łuk podcinający ścianę kanionu na jego zakręcie. Rozstawiam statyw i czekam na moment, w którym na zdjęciu nie będzie żadnego turysty. Po chwili mam swoje zdjęcia wiec mogę wracać.
Doganiam Kasię i Maćka. Powrót jest łatwiejszy bo nie trzeba walczyć z wodą. Odkrywam, że znacznie stabilniej mi się idzie, gdy nie patrzę pod nogi, na płynącą i falującą wodę, której ruch zaburza zmysł równowagi. Lepiej patrzeć na skały i ostrożnie stąpać. Docieramy do gardzieli. Spodnie mamy całkowicie przemoczone a robi się późno.
Zaglądamy do Zion Lodge, w którym – według przewodnika Kasi – można zjeść taniego i dobrego łososia. Może jest dobry, ale nie dowiemy się bowiem na pewno nie jest tani. Chwila odpoczynku, po czym idziemy w górę, do szmaragdowych jezior. A w zasadzie najniższego, i najbliższego z nich – Lower Emerald Pool. Samo jezioro rozczarowuje – ot niewielka kałuża. Jednak nad nim dominuje niezwykła nisza wyrzeźbiona przez wodę spływającą z jej krawędzi. Dzisiaj to deszcz kropli i dwa niewielkie wodospady, ale bywa i tak, że po deszczach te wąskie kaskady rosną i wali z nich ogromny potok wody. Wracamy na przystanek przy Zion Lodge i autobusem docieramy na parking. Spodnie już prawie wyschły więc pakujemy się do auta i jedziemy do Springdale, miejscowości położonej u bram doliny Zion, na obiad. Choć Maciek ciągnie w stronę tajskiej restauracji znajdujemy i zamawiamy steki. Są doskonałe, i chyba nie jest to tylko kwestia zmęczenia.
Po posiłku ruszamy do Kanab. Zmrok zapadł gdy jedliśmy obiad. Maciek śpi. Za tunelem po lewej stronie drogi mijamy kilka wozów strażackich, a za nimi widać rozproszony po wzgórzach pożar. Na rozwidleniu drogi muszę zamknąć oczy na stacji benzynowej, bo ze zmęczenia mam kłopoty z oceną odległości i rozmazuje mi się obraz. Jednak to już kolejny długi dzień.