
USA 2012 – dzień 2 – Dolina Śmierci
Rano – wspólną decyzją wyruszamy godzinę wcześniej. Śniadanie w Wendy’s za płotem motelu – konkretne, jak to w USA. Następnie autostradą kierujemy się na północ przez wysuszoną, pofałdowaną Kalifornię. Mijamy ogromną farmę wiatraków, które następnie zastępują wysokie góry. Przy temperaturze koło nas sięgającej trzydziestu kilku stopni trudno uwierzyć, że nad nami skrzy się śnieg.
Bez większych kłopotów odnajdujemy drogę prowadzącą do Parku Narodowego Doliny Śmierci. Roślinność wokół nas przypomina dokąd jedziemy – wypalone Słońcem szare krzewy i drzewiaste jukki opowiadają historię suszy i ciężkiego życia na pustyni. Im dalej tym jest ich mniej. Wkrótce znikają wszystkie, poza drogą, ślady cywilizacji. Kręta droga wyprowadza nas nad rozpadlinę, której barwy i ostrość konturów przypominają szczelinę otwartego wulkanu. Zjeżdżamy w dół szerokiej doliny by po chwili znów wspinać się w górę krętą drogą. Dopiero za tym grzbietem otwiera się właściwa dolina śmierci. Jednak wcześniej tankujemy. Głupio by było zostać tam w dole bez paliwa.
Po chwili docieramy do zjazdu do Mosaic Canyon – pierwszego punktu wyprawy na ten dzień. Kilometr lub dwa żwirowej drogi doprowadza nas na parking na początku szlaku. Jest niemiłosiernie gorąco – 38º w cieniu, ale że to pustynia działa system chłodzenia potem. Tylko trzeba pamiętać o tym, żeby mieć wodę pod ręką. Kanion zaczyna się szeroką gardzielą, jednak wkrótce robi się węższy. Jego ściany częściowo stanowi kremowy, żyłkowany, gładki w dotyku marmur, częściowo zlepieniec, brekcja składająca się z większych, różnobarwnych kamieni, przyniesionych zapewne przez wodę, zespojonych czymś, co wygląda jak zaprawa a zapewne jest utwardzonym w jakiś sposób bardzo drobnym piaskiem. Razem tworzą to, co decyduje o nazwie kanionu – w końcu jesteśmy we wnętrzu kanionu mozaikowego. W niektórych miejscach kanion zwęża się do szerokości niewiele większej od metra, w kształtach ścian widać wyraźnie jak płynie przez niego powódź, choć teraz trudno to sobie wyobrazić, z wiatrem przypominającym to, co wydobywa się z suszarki do włosów. Dalej kanion gwałtownie zawraca o 180º, a na zamykającej go ścianie widać wyżłobioną przez powódź głęboką rynnę. Mijamy dwa niewysokie stopnie, z podłużnymi rynnami. W cieniu przy jednej ze skał Kasia odpuszcza, my z Maćkiem idziemy może kolejne 150 metrów dalej, do miejsca, gdzie kanion rozszerza się w szeroką dolinę, na której środku przycupnął ogromny głaz. Chowam się w cieniu, gdy Maciek zmienia obiektyw. Wiatr nie chłodzi, ale nie jest straszny. Po chwili wracamy – przez ukośnie wyciętą gardziel w coraz węższe przesmyki. Przy jednym ze stopni wykorzystuję pozostałą w butelce wodę by podkreślić żyłkowanie marmuru. Woda syczy i skwierczy w zetknięciu z gorącą skałą. Trzeba szybko robić zdjęcia bo po chwili nie ma śladu wilgoci. Wracamy do samochodu – temperatura przekroczyła 40ºC.Pora coś zjeść i – przede wszystkim napić się czegoś chłodnego. W Furnace Creek trafiamy do Badwater Saloon. Knajpka stylowa, drewniana, z pianinami, i dobrym jedzeniem, w tym daniami wykorzystującymi lokalnie rosnące rośliny. Genialny jest zwłaszcza pudding z whiskey i migdałami. Rewelacyjny. Kropka. Można tu kupić koszulki z tańczącymi truposzami, szklaneczki i czaszkami bydła i utrzymane w podobnym klimacie. A obok w sklepie z pamiątkami lizaki z zatopionym wewnątrz skorpionem.
Kawałek dalej zauważamy na lewo od drogi rozciągające się pasmo zielonkawych wydm. Oświetlone słońcem stanowią ciekawy temat zatem – oczywiście – zatrzymujemy się na zdjęcia. Mijam okupowany przez innych pagórek z suchymi, poskręcanymi pniami i wędruję na prawo, bliżej wydm. Próbuję podnieść garść piasku lecz przypomina to nieco próbę podniesienia wrzącej wody. Piasek skrzy się, jest niemiłosiernie gorący i tak drobny, że dosłownie wylewa się z dłoni, ucieka każdą, najdrobniejszą szparką. Odrobinę jednak doniosę do samochodu i przechowam w szklaneczce do whiskey z napisem Badwater Saloon i czaszką bawołu.
Kawałek dalej zaglądamy do Visitor Center – trochę książek, koszulka z napisem „Pamiętaj o kompasie. Zjadanie towarzyszy wędrówki jest średnim pomysłem”. I w drogę.
Jedziemy dalej w kierunku pola golfowego szatana. Otoczenie wygląda jak zryte przez stado wściekłych dzików olbrzymów. A to działanie soli, jej krystalizacja, nawarstwianie stworzyły ten niezwykły krajobraz sięgający zdaje się po krawędzie doliny. Wkrótce docieramy do słonych, białych i suchych jezior oraz maleńkiej sadzawki Badwater. To najniżej położone miejsce na kontynencie. Wysoko nad nami, na skałach, ktoś zawiesił znak – poziom morza. Głęboko zanurkowaliśmy. Kawałek dalej wchodzimy na taflę soli. Jest nieco miękka, poddaje się pod ciężarem.
Słońce chyli się nad Telescope Peak więc pora w drogę. O zachodzie Słońca opuszczamy Dolinę Śmierci. Po drodze sklepik, w którym uzupełniamy zapasy wody. Na godzinę przed Las Vegas Maciek zmienia mnie za kierownicą. Blisko północy docieramy do Motelu 6 Tropicana. Ale to nie koniec przygód – choć ja już mam dosyć. Ale ja wcześniej byłem w Las Vegas. Oni jeszcze nie – więc kolejne dwie godziny wałęsamy sę miedzy kasynami udającymi Nowy Jork, zamek z Disneylandu czy piramidę z Egiptu. Kicz, szał świateł, latające po okolicy reklamówki tancerek. Pora iść spać.