
Sydney
Plecaki pakujemy do skrytek w hostelu i ruszamy w miasto. Najpierw do Hyde Park, nad którym dominuje fontanna Archibalda. Nad placem po jednej stronie wznosi się wieża Centrepoint Sydney Tower, po przeciwnej katedra St. Marys. Po parku między ludźmi przechadzają się ibisy. Na fioletowo-niebiesko kwitną rozłożyste niebieskie żakarandy (Jacaranda mimosifolia), zawleczone tu przedz osadników oraz kilka okazów miejscowych płomieniście czerwono kwitnących drzew z gatunku brachychiton klonolistny (Brachychiton acerifolius). Kilka osób przemyca się na mszę do katedry. Kilka innych, w tym ja, czekamy na nich na schodach przed wejściem.
Macquarie Street idziemy na północ, mijając szpital, parlament stanu New South Wales, bibliotekę docieramy do fontanny przy wejściu do Ogrodów Botanicznych Sydney. Przepiękne miejsce. Cudowne. Mijamy piramidę Centrum Tropikalnego Sydney, przed którym kwitną niezwykłe saracenie. Na równo wystrzyżonych trawnikach piknikują austalijczycy. Kasia, która wszędzie, przez całą wyprawę chłonie każde miejsce wszyskimi zmysłami, wtula się w trawę.
Przy brzegu Farm Cove, zatoki nad którą wznosi się słynna Opera, rozdzielamy się wędrując samotnie lub w grupkach, odkrywając ogrody dla siebie. W ST George Open Air Cinema muzycy przygotowują się do zaplanowanego na popołudnie koncertu muzyki swing. Robimy sobie zdjęcia ze skrzydłami Opery. Zachwyca mnie napis widniejący przy wejściu do ogrodów –
Please, walk on grass.
Proszę, chodźcie po trawie!
Kasia zdejmuje sandały. Ja robię to samo. Trawa jest gęsta i sprężysta. Wędrujemy przez pachnący ogród ziołowy. Dalej zanurzamy się w zapachach kolekcji róż. Wracamy do punktu zbiórki. Czekając na Jurka Ela sprawdza czy potrafi zrobić gwiazdę. Kasia staje na głowie. Potem chwilę tańczymy do swingującej muzyki docierającej ze sceny.
Gdy wreszcie pojawia się Jurek możemy ruszać w drogę. Wchodzimy szerokimi schodami na platformę, na której stoi malownicza Opera. Jej lśniące skrzydła wyłożone są białymi, ceramicznymi kaflami. Wsparte na żebrach wznoszących się rozłożyście jak palce dłoni. Krązymy wokół Opery wraz z dziesiątkami innych turystów.
Jednak i tu goni nas czas. Większość ekipy dzisiaj wraca do Polski. Trzeba więc wracać do hostelu. Gdy idziemy do metra w drodze najpierw trafiamy na uliczne przedstawienie, w którym przebrany za cyborga aktor odgrywa komiczne scenki. Kawałek dalej kilku aktorów udaje Aborygenów grając na didgeridoo.
Czas się żagnać. Jedziemy na lotnisko w dwóch dużych taksówkach. Przy hostelu zostaje jedynie Piotr, który zdecydował się zrezygnować z Nowej Zelandii i jutro leci do Polski. Większość wraz z nim także wraca odlatuje. Pięć osób – plus Jurek i Ja – rusza do Nowej Zelandii.
Do Auckland przylatujemy przed północą, Magiczny świat wita nas ostrzeżeniami – jeżeli celowo, lub przez przypadek – przemycamy coś jadalnego, kary będą srogie. Uczciwie przyznajemy się nawet do mentosów. Zakazane są jednak owoce, nasiona. Uczciwie przyznajemy się też, że ncowaliśmy w lesie w namiotach – te zostają zatem zabrane do szczegółowej kontroli. Dostajemy je jakąś godzinę póżniej. Odbieramy zarezerwowany samochód i jedziemy kilka kilometrów na łąkę na skraju morza. Jest pierwsza w nocy. Dziewczyny, Paweł i Stefan rozkładają namioty. Jurek kładzie się w aucie. A ja na piance pod nowozelandzkim niebem.