
Melbourne
Mimo ekstremalnej przesiadki w biegu na lotnisku Heathrow w Londynie do Singapuru, a potem do Melbourne docieramy w terminie. Lecimy głównie nocą, pewnie po to, żeby nikt nie zauważył momenu w którym samolo nad równikiem wykonuje beczką dopasowując się do bycia do góry nogami. Ale po wyjściu z lotniska już widać, że mimo beczki nie wszystko udało się dopasować. Wszyscy jeżdżą po złej stronie drogi. I przyroda jakaś taka nieco inna. Bez bagaży – tym nóżki w Londynie nie urosły więc nie zdążyly dobiec do samolotu do Melbourne – jesteśmy w dwóch turach zgarniani z lotniska przez Jurka i trafiamy do Clearmont Guesthouse w dzielnicy South Yarra, niedaleko Królewskich Ogrodów Botanicznych. Łatwo się domyślić zatem jaki jest nasz pierwszy cel.
Royal Botanical Gardens w Melbourne, to rozległy park założony wokół kilku jeziorek i na dość zróżnicowanym terenie nad brzegiem rzeki Yarra. Ogromne figowce i wysokie eukaliptusy zdają się tworzyć szkielet wokół którego rosną rozmaite inne mniejsze i większe rośliny – palmy, paprocie drzewiaste itd.itd… rozległe wystrzyżone na angielski wzór trawniki dają tubylcom miejsce do odpoczynku. I jak przystało na obrzydliwy kapitalizm – wstęp do ogrodów jest darmowy. Może i dobrze – bo za to ceny nawet w poślednich restauracjach mogą nieco zmrozić – byle jaka chińszczyzna to 20$… drink… a w sumie lód podlany cm³ alkoholu 10$….
Po ogrodach i obiedzie wyruszamy w miasto. Na placu Federation Square trwa dziwaczna impreza – wczesny haloween z dzisiątkami krwawych sierotek marysiek, zombie z posterami propagującymi zalety nekrofilii… impreza trwa wśród nieżwykłej połamanej architektury Australijskiego Centrum Filmowego (i nie tylko ACMI – Austalian Centre for Moving Image).
Wędrujemy dalej w stonę akwarium – które niestety czynne jest do 18ej (a ostatnia grupa wpuszczana jest o 17-ej). Stamtąd tramwajem do portu, gdzie na centalnym pomoście (Central Pier) ulokowały się ekskluzywne restauracje. W jeden z nich spotykamy miszkającego tu od lat ziomka – Tomka. Razem czekamy na zachód Słońca, obserwujac odwieczny rytuał połowu, w którym trudno tak do końca ustalić czy Ci co myślą że są myśliwymi nie są tak na prawdę tylko zwierzyną dla prawdziwych myśliwych przebranych jedynie za łowną zwierzynę. Obie strony jednak dobrze się bawią przy drinkach i muzyce uniemożliwiającej jaką kolwiek, poza bardzo bliską, formę komunikacji.
Już po zachodzie Słońca łądujemy się do kolejki miejskiej i po kilkunastu minutach jesteśmy pod hotelem. Część od razu udaje się na spanie, natomiast z kilkoma osoabmi wędruję do supermarketu po zaopatrzenie na kolację. Mango, banany i chleb…
Jeden komentarz
Ciekawe że znalazłeś tyle czasu żeby napisać coś niecoś – ale przynajmniej masz tam ciepło bo tutaj zima.