
Kings Canyon (Watarrka National Park) – Pożar buszu –…
Szybkie śniadanie i ruszamy ponownie do parku Watarrka, żeby jak najszybciej – zanim Słońce ogrzeje pustynię – wspiąć się na krawędź kanionu Kings. Początek stromy podejściem zwanym Wzgórzem Zawału Serca (ang. Heartbreak Hill lub Heart Attack Hill) szybko prowadzi pomiędzy niezwykłe kopuły z piaskowca – Zaginione Miasto. Z pomiędzy skał wyrastają cykasy, a z najmniejszych szczelin, w których zdawać by się mogło nic nie może zapuścić korzeni biało kwitnące rośliny. Na chwilę zbaczamy ze szlaku, żeby wspiąć się pomiędzy te dziewne skały przeskakujac szczeliny i wykorzystując uwarstwione skały żeby wspinać się coraz wyżej. Wśród skał wiją się dziwaczne, czarne wężowo splecione konary i korzenie. Miejsce jest magiczne.
Docieramy do krawędzi kanionu, którego jedna ze ścian wygląda, jak wycięta ogromną kątową szlifierką i ozdobiona ogromnymi hieroglifami. Na drugiej szalony malarz wyrysował przedziwne wzory. Mostem zawieszonym nad głęboką rozpadliną docieramy na punkt widokowy, z którego doskonale widać rozmiary kanionu. Na skałach widać ripplemarki – odciśnięte w zamienonym przez działanie czasu w skałę piasku fale dawnego płytkiego morza. Schodami schodzimy w dół do ogrodów Edenu – ukrytej wśród skał oazy z jeziorem, do którego razem ze Stefanem i Piotrem oczywiście musimy wskoczyć.
Wśród skał czają się jaszczurki. Smaga silny wiatr.
Po powrocie na camping jemy szybki lunch, prysznic i w drogę. Najpierw na północ, w stronę lądowiska helikopterów. Razem z Kasią i Stefanem w przerośniętej, szklanej ważce unosimy się ponad kanion, który z tej perspektywy wygląda zupełnie inaczej. Widać regularność erozji, która stworzyła kopuły zaginionego miasta, połyskuje woda, artysta rzeźbiarz tego krajobrazu. Siedząc obok pilota obserwuję jego zmagania z porywami wiatru.
Ruszamy dalej poprzez czerwoną pustynię kierując się w stronę burzowych chmur widocznych na zachodzie. Gdzieś zanimi czeka na nas Uluru – serce czerwonej Australii. Gdy horyzont ściemnia się przecinany błyskawicami zatrzymujemy się, by spróbować uchwycić pioruny. Rozsiadamy się na niewielkim wzniesieniu polując na błyskawice. Wał chmur naciera nieubłaganie, podczas gdy horyzont wokół rozświetlają błyskawice. Z fotograficznego amoku wyrywa nas wołanie Jurka – do aut! Burza piaskowa !
Dopadamy samochodów wraz z pierwszym uderzeniem rudej nawałnicy. Po chwili ulewa zastępuje piasek. Widoczność spada do zera. Musimy zjechać na pobocze i przeczekać najgorsze. W końcu to pustynia…
Burza ustępuje a my ruszamy przez dziwną pustynię, pełną jezior, dymiącą się. Początkowo sądzimy, że paruje woda z nagrzanej ziemi. Wkrótce okazuje się, że jedziemy przez płonący busz. Choć do zachodu Słońca nad Uluru zostało blisko sto kilometrów dymiący, płonący krajobraz jest zbyt niezwykły, by mu nie ulec.
Do Uluru docieramy zbyt późno – Słońca zza horyzontu barwi na czerwono pierzaste chmury, jednak sama góra to jedynie ciemny kolos. Oświetlony przez płonący w oddali busz.
Niezwykły dzień kończymy z Jurkiem i Kasią przy piwie i tańcach do muzyki na żywo… Choć z Kasią jesteśmy jedyną parą, wytrwale kibicującą gościowi z gitarą produkującemu się na niewielkiej scenie.