
Centrum komunikacji z sondami głębokiego nieba Canberra, rezerwat Tidbinbilla,…
W ulewnym deszczu – podkreślającym niejako jak doskonale udała nam się wczoraj pogoda przy okazji wejścia na Mt Kosciuszko – krętą drogą ruszamy na północny wschód w kierunku Canberry. Eukaliptusowe lasy ustępują z wolna miejsca stosunkowo łysym równinom, z których tu i ówdzie sterczą głazy przypominające kurhany. Zatrzymujemy się na zdjęcia. Suchą ziemię porasta kolczasta roślinność, na skałach porosty, a pomiędzy nimi wysuszona, zmumifikowana owca. Brutalne.
Kawałek dalej zatrzymuje mnie lokalna policja. Kontrola drogowa. Dziwna. Nie mogę rozmawiać z Jurkiem – gliniarze choć uśmiechnięci, są mało sympatyczni. Żądają międzynarodowego prawa jazdy, choć według tego co wiemy jedynym wymaganym dokumentem jest polskie prawo jazdy. Nie podejrzewając o co może im chodzić pokazuję międzynarodowe. I tu wychodzi dlaczego zażądali międzynarodowego – bo to nie upoważnia mnie do jazdy naszą 12 miejscową Toyotą Hiace. Dostaję mandat na prawie tysiąc dolarów i zakaz dalszej jazdy. Totalna wtopa. Pozwalają nam jedynie podjechać do miasteczka. Z przydrożnej restauracji wydzwaniamy do wypożyczalni – tam zadziwienie. Bo – zresztą zgodnie z tym co wynika z wcześniejszego sprawdzania tej kwestii – jesteśmy w pełni uprawnieni do prowadzania takiego samochodu. Ale nie wg tego co jest napisane w międzynarodowym prawie jazdy. Kilka telefonów, narady… w końcu postanawiamy odczekać aż czatujący na końcu wsi policjanci sobie pojadą i ruszyć w drogę mimo zakazu. Zanim opuszczamy restaurację przysłuchujący się rozmowom barman przyznaje się, że właśnie przeszedł na emeryturę, a wcześniej był policjantem. Ogląda mandat po czym wyjaśnia co z nim możemy zrobić (dwa odwołania później otrzymamy przeprosiny od policji stanu New South Wales i anulowanie mandatu – tak, wydawałoby się, że w krajach o anglosaskiej tradycji policja nie powinna naciągać. A tu niespodzianka).
Canberra DSC
Przygoda z policją, już sama w sobie nie należąca do sympatycznych, ma jeszcze jeden minus. Tracimy ponad dwie godziny cennego czasu. Czasu, który miał być przeznaczony na zwiedzanie Centrum Komunikacji Glębokiego Nieba Canberra DSCC, harcowanie z kangurami w rezerwacie Tidbinbilla i grilowaniem kangura w Parku Narodowym Namagdi. Obrzeżami Canberry docieramy do Centrum dla odwiedzających park Namagdi, żeby opłacić nocleg na campingu i tu poznajemy maskotkę parku – sporych rozmiarów węża, który, może na szczęście, okazuje się nie być w nastroju na obiad. Pędzimy zatem do Canberra DSCC na z dawna umówione spotkanie z Glenem Nagelem, szefem działu Public Relations. Mimo, że to jego urodziny Glen zamiast skorzystać z okazji (naszego spóźnienia) i uciec do domu kolejne godziny poświęca nam, pokazując z bliska 70metrową antenę rozmawiającą właśnie z łazikiem Curiosity na Marsie, a następnie zawartość niewielkiego muzeum. Glen z dumą pokazywał niepozorny przełącznik, dzięki któremu możliwe było ustawienie właściwej synchronizacji pionowej przekazu z Księżyca. To właśnie ten przełącznik sprawił, że pomimo iż sygnał był odbierany w kraju, w którym wszystko jest do góry nogami, to obraz reszcie świata przekazano we właściwej orientacji góra – dół. Ten silny związek z misją Apollo 11 podkreślają tu jeszcze dwie rzeczy – oryginalny kamień księżycowy oraz zapis medyczny Neila Armstronga, Buzza Aldrina i Michaela Collinsa z momentu lądowania na srebrnym globie.
Tidbinbilla Reserve
Z żalem żegnamy Glena i ruszamy dalej – tym razem do rezerwatu Tidbinbilla, w którym na łąkach pasą się stada przerośniętych królików. Kangury tutaj są prawie równie wysokie jak my i prawie wszystkie w torbie noszą całkiem wyrośnięte maluchy. Te duże są ostrożne i z niepokojem obserwują fotografujących. Natomiast maluchy sprawiają wrażenie zaciekawionych. Te duże może wiedzą, że ludziom nie należy ufać. W końcu w bagażniku mamy przygotowane do ugrilowania steki z kangura.
Po wizycie w Tidbinbilla przejeżdżamy na camping w Namagdi. Idea jest taka, żeby ugrilować kolację, a następnie przespać się przed poranną jazdą na lotnisko do Sydney. W trakcie przygotowania posiłku zaglądają do nas ciut mniejsze kangury, są tak odważne, że można je karmić chlebem z ręki. Chwilę usiłujemy się zdrzemnąć, jednak noc jest tak chłodna, że ostatecznie podejmujemy decyzję o jeździe do Sydney i nocowaniu już na lotnisku w Sydney w oczekiwaniu na lot do magicznego Red Center.