Wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca – Chiny 2009 – Xinping – jaskinia Lotosów

2009

Wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca – Chiny 2009 –…

Rano postanowiliśmy się wybrać z Andrzejem do jaskini Lotosów – Lotos Cave. Zgodnie z tradycyjnym myśleniem udałem się do biura, nad którego drzwiami – poniżej robaczków – napis głosił „Lotos Cave”. Uparcie nie nauczywszy się chińskiego zacząłem po angielsku. Tradycyjnie uśmiechnięty tubylec dał mi do zrozumienia, że angielskiego ani dudu, i wyjął telefon. Odczytałem to jako plus – sam nie zna ale zna kogoś kto zna. Za chwilę zjawił się inny tubylec, który – jak się okazało  – angielskiego nie znał, ale został wezwany by zaprowadzić mnie na drugą stronę drogi, gdzie poniżej niewiele dla mnie różniących robaczków napisane stało „Tourist Information”. No – tu to chyba znają ów język niewielkiego zamorskiego kraju sobie naiwnie pomyślałem. Niestety z łamanej angielszczyzny panienki, która nas obsługiwała dowiedziałem się jedynie, że coś musimy zrobić koło „banyan tree”. No dobra – trzeba przejść do konkretów. Z Andrzejem złapaliśmy pierwszą przejeżdżającą zmotoryzowaną rikszę – „lotos cave ?” – „ok” – „how much” – tu za pomocą gestów dowiedzieliśmy się że 80yuan. „ok” (potem okazało się, że opłata obejmowała tam i z powrotem, czyli była faktycznie ok) i pojechaliśmy jednym z tutejszych wynalazków mijając inne po drodze – traktory przerobione ze spalinowej pralki, sklep z żelazem budowlanym, czyli dwóch chłopa siedzących na zwale rdzewiejącego drutu, wieśniaków brodzących po swoich polach. Na końcu była jaskinia. Piękna, ale okrutnie rozświetlona kolorowymi lampkami, a przewodnikowi nie dało się wytłumaczyć, żeby je choć na sekundę wyłączył. To co stworzyła natura – było wspaniałe. Człowiek tylko się bardzo spiął, żeby to brzydko pokazać.

Po powrocie po raz kolejny zawitałem do mojej ulubionej restauracji i postanowiłem wykonać kolejny eksperyment. Ponieważ żywiąc się tutaj już trzeci dzień przekonałem się, że gotują wyśmienicie – zamówiłem ślimaki oraz krewetki. Eksperyment dotyczył tych pierwszych. Krewetki po prostu lubię. Najpierw pojawiła się góra krewetek wielkości małego Everestu. Potem ślimaki. Jak dobrze, że zamówiłem krewetki. Ślimaki nie dość że nie były smaczne, to jeszcze mimo że zostały dokładnie ugotowane to zaparły się całymi siłami jedynego , ale za to jakże konkretnego mięśnia w swoich muszlach. I trzeba je było za pomocą wykałaczek przekonywać do wyjścia. Krewetki mnie uratowały.

Do wyjazdu z Xinpingu zostało kilka godzin, więc powędrowałem w pola zobaczyć jak rośnie ryż – najfajniejsze są snopki z trzciny ryżowej. Jak nasze kiedyś, tylko ułożone przez nieco przerośnięte krasnoludki. Gdy wróciłem i wędrowałem uliczkami miasteczka nagle rozległ się huk petard – chyba to było otwarcie nowej restauracji – jednak kanonada trzy metrowej długości wiązek czerwonych petard to znów coś, co robi wrażenie. Jeszcze tylko wycieczka na lokalny targ – bo to był dzień targowy (nie polecam) i trzeba się było pożegnać z przemiłą obsługą hostelu.  Autobusem dojechaliśmy do Yangshuo – lokalnego Zakopanego z tabunami turystów, a że miejsce to było praktycznie ostatnim w Chinach na kupowanie pamiątek, skutecznie pozbyłem się resztek yuanów kupując rozmaite drobiazgi.

Czekała na nas kolejna długa jazda – autobusem z miejscami do leżenia. Tak jest… kuszetkobusem. Z trzema rzędami dwupiętrowych łóżek. Sam pomysł byłby całkiem niezły, gdyby nie to, że wykonany został z myślą o rozmiarach przeciętnego Chińczyka, który jest jakieś 25% krótszy niż przeciętny europejczyk – dokładnie tyle, żeby to miejsce, w którym chowało się nogi, a które miało stanowić zagłówek dla śpiącego z przodu zamiast pod głową wypadło w górnej połowie pleców. Do tego nasz autobus przez pierwsze dwie godziny nocy przejechał jakieś 20 km po czym się rozkraczył. Na szczęście Chiny to kraj ludzi przedsiębiorczych – więc nie tylko znalazł się warsztat ale otworzyły sklepiki, mikrojadłodajnie z czymś ciepłym i tak przetrwaliśmy godzinę remontowania kuszetkobusu, a rano – nieco połamani – obudzili w Shenzen.

Tomasz Czarnecki
Urodzony w roku lądowania na Księżycu... ale na razie nie udało mi się tam polecieć. Fotografuję od podstawówki, pierwszy aparat to smiena, jednak tak ciągnęło mnie do prawdziwych aparatów z wymienną optyką, że ukręciłem jej obiektów. W liceum na rok emigrowałem do Kanady, gdzie z jednej strony po raz pierwszy zetknąłem się z komputerami (i usiłowałem napisać pierwszy swój symulator lotu rakiety) a z drugiej dorobiłem się pierwszego Nikona (FG20 czy jakoś tak). W liceum byłem znany jako ten aparat z aparatem. Studia architektury zacząłem na Politechnice Śląskiej by zaraz potem kontynuować je skutecznie, do tytułu BArch na Uniwersytecie Stanowym Louisiana, gdzie miałem również okazję studiować minor z fotografii (w tym czasie przesiadałem się przez kilka Nikonów, aż do F3). Po pięciu latach w USA (i objechaniu tego kraju cztery razy dookoła, i raz Meksyk) trafiony "patryjotycznością" wróciłem do Polski, dokończyłem studia architektury do tytułu magistra... i na tym skończył się niestety mój romans z architekturą - cale, stopy, funty i normy amerykańskie jakoś niewiele mi się przydały, natomiast był to okres, kiedy doceniono moje umiejętności graficzne - kolejne pięć lat byłem redaktorem naczelnym "Magazynu 3D". Współpraca skończyła się... wkrótce potem padło czasopismo, ale to zupełnie inna historia i raczej nie na trzeźwo. Wróciłem do fotografii tworząc portal dfoto.pl i astronomii - teleskopy.net - i podróżowania. Egipt, Włochy, Francja, Wielka Brytania, Bułgaria, Chorwacja, Sycylia, Chiny - samochodem z namiotem byle zobaczyć więcej, i zajrzeć tam, gdzie mało kto zajrzał przede mną. Razem z Arsoba Travel zorganizowałem dwie udane wyprawy na zaćmienia Słońca. Po czym ruszyłem dalej w świat - Australia i Nowa Zelandia, i wielki powrót do USA, na zachód których od lat jeżdżę robić zdjęcia - i zapraszam do dołączenia do mnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Hit Counter provided by orange county plumbing