
USA 2012 – dzień 7 – Kanion Antylopy, North…
To pierwszy chyba w trakcie wyjazdu dzień, kiedy nie musimy zrywać się o świcie. By zrobić zdjęcia słynnych smug światła należy do kanionu Antylopy wejść w godzinach okołopołudniowych – jesteśmy umówieni na „Photo Tour” na godzinę jedenastą, więc na miejscu – które od Page oddalone jest o kwadrans jazdy samochodem, planujemy dotrzeć około 10:00 – 10:30. Śniadanko, potem drobne zakupy warzywno-owocowo-ciasteczkowe – plus oczywiście zapas wody, i jedziemy. Dopisujemy się do krótkiej listy grupy, która będzie fotografowała i po chwili, w ósemkę, ruszamy otwartym jeepem piaszczystym dnem suchej rzeki w kierunku górnego odcinka kanionu Antylopy. Koniec drogi jeepów znaczy pęknięta skała, z której zdaje się wypływać rzeka piasku – to gardziel kanionu. Obok stoi już kilka innych jeepów. Wyładunek i w drogę. Wrażenia z kanionu trudno nawet próbować opisać – zdjęcia oddają najlepiej to co tam się dzieje, choć nie ukazują kotłującego się tłumu turystów wędrujących w grupach w te, i z powrotem, przepychanki, walki naszego przewodnika – Indianina Navajo imieniem Dale, by wykroić dla nas z tego tłumu chwile sam na sam z kanionem, oczekiwania na moment, kiedy wąski promień światła ześliźnie się po ścianie kanionu i dotknie jego dna. Pyłu zawieszonego w powietrzu wspomaganego przez przewodników wrzucających w strugi światła piasek by jeszcze lepiej podkreślić grę światła.
Kanion jest niezwykły. Jego forma, ukształtowana przez wieki walki wody z piaskowcem, jest niezwykłą ilustracją powodziowej fali odbitej w negatywie i zamrożonej w skałach. W pewnym miejscu, gdzie kanion zawraca o prawie sto osiemdziesiąt stopni, nad głowami skały tworzą coś co przypomina turbinę. Gdzie indziej widać wklinowane drzewa.
Docieramy na drugi koniec gardzieli tylko po to, żeby zawrócić i ponownie gonić smugi światła. Jest pięknie, niezwykle, wyjątkowo – tylko trzeba na chwilę zapomnieć o i mentalnie wymazać z otoczenia tłumy turystów przeszkadzające w robieniu zdjęć, jak również statywy za plecami innych osób należących do naszej grupy. Dale zielonym laserem przegania osoby wchodzące kadr, wskazuje wystające łokcie czy nogi, dzięki czemu udaje się zrobić całkiem sporo zdjęć, na których – zdawałoby się – jesteśmy sami w trzewiach niezwykłej skały.
Po wyjściu pakujemy się do jeepa i wracam wysuszonym dnem rzeki, która – gdy wypełnia ją woda – jest rzeźbiarzem tego cudu, który mieliśmy okazję zobaczyć. Po drodze mijamy stado galopujących mustangów po czym docieramy na parking. Pytam się Dale’a czy wie o zaćmieniu Słońca i okazuje się, że tak, ale religia Navajo wymaga, by w czasie zaćmienia, jak również pełni i nowiu Księżyca, przebywali wewnątrz swoich domów, bowiem oglądanie zaćmienia może źle odbić się na ich duszy. Ciekawe.
Ponieważ minęło południe a „tasiemiec” przypomina o swoich potrzebach trafiamy do fantastycznej chińskiej restauracji z gatunku „żresz ile chcesz”, płacimy jakąś śmieszną kwotę po czym pakujemy w siebie po dwa obiady, zupkę, przystawki i desery. Płacimy i w drogę, jednak zamiast skierować się na południowy zachód najpierw jeszcze na północ, żeby dojechać do zapory Powella i zrobić zdjęcia betonowej przegrody, za którą zaczyna się ogromny zalew, pod powierzchnią którego zniknął ogromny skarbiec kanionów, szczelin, suchych rzek. Punkt widokowy sam jest widokowym zjawiskiem przypominającym „the Wave”, z falistymi liniami tworzonymi przez na przemian ułożone twardsze i miększe warstwy piaskowców.
Wreszcie ruszamy w drogę. Na wieczór mamy zamiar dotrzeć na północną krawędź Wielkiego Kanionu Colorado. Najpierw jednak musimy zjechać z Purpurowych Klifów owego kanionu, na jego południowej stronie, przeprawić się mostem zawieszonym wysoko nad rzeką, i wjechać na przeciwległą ścianę tego ogromnego zadrapania w płaskowyżu Colorado. W połowie długiej prostej, wiodącej wzdłuż a jednocześnie na skos i w dół klifów zatrzymujemy się zrobić zdjęcia, a jednocześnie kupić kolejne pamiątki od Navajo. Wśród tradycyjnych naszyjników widać również nowocześniejsze wzornictwo. Pułapki na sny są bogaciej zdobione niż nad Canyon de Chelly. Znowu więc zostawiamy część gotówki.
Na dnie kanionu, w szczycie zakrętu, który za chwilę doprowadzi nas do mostów przerzuconych nad Colorado, zatrzymujemy się, żeby chłonąć niezwykłą panoramę ogromnych ścian zamykających krajobraz.
Wreszcie docieramy do bliźniaczych mostów zbudowanych w miejscu, gdzie kiedyś przez rzekę przeprawiano się promami. Kanion nosi tu nazwę kanionu mozaikowego (Marble Canyon) a dawna przeprawa promowa to Lee’s Ferry. Miejsce to wyznacza kraniec terenów Navajo, ale jeszcze są tu Indianie z łapaczami snów, wisiorkami, obrączkami, ozdobami choinkowymi z motywami indiańskimi … A obok dwa mosty, rozpięte na podobieństwo stalowych łapaczy snów, wsparte o pionowe klify, blisko 150 metrów nad taflą rzeki. Starszy, nieco węższy most jest obecnie przeznaczony dla pieszych i umożliwia fotografowanie nowszego. Maciek przechodzi nad rzeką pieszo, my z Kasią odbieramy go po drugiej stronie i ruszamy dalej.
Nieco dalej, bowiem wkrótce docieramy do dziwacznie rozrzuconych głazów, stojących na wąskich postumentach niczym rzeźby. Pod niektórymi z nich widać ślady ludzkich konstrukcji. Podobno podróżującej do Kalifornii Blanche Russel zepsuł się tu w 1927 roku samochód. Spędziła pod kamieniami noc, ale miejsce tak jej przypadło do gustu, że wkrótce kupiła ten teren i zamieszkała w domu zbudowanym pod jedną z tak zawieszonych skał.
Gdy wspinamy się na północną krawędź Wielkiego Kanionu Colorado zmienia się powoli klimat i roślinność. Pustynia ustępuje miejsca sosnowym lasom, chłodnym alpejskim łąkom. Cudowna odmiana po prawie tygodniu spędzonym na pustyni. Pędzimy na North Rim by przejść się na punkt widokowy Bright Angel Point. Niestety rozdzielamy się i tracimy cenne pół godziny na odnalezienie się – cenne, bo miało nam wystarczyć by dotrzeć na płaskowyż Walhalli tak, by zachód Słońca sfotografować z Cape Royal. Mimo to, widok z Bright Angel Point robi na moich towarzyszach ogromne wrażenie – a moje wewnętrzne zwierzę kuli się i wyje z rozpaczy, gdy biegnę ścieżką na punkt widokowy, poprowadzoną wąską krawędzią nad kilometrowymi urwiskami kanionu. Widok jest piękny i oszałamiający – przestrzeń jest nie do ogarnięcia w tym miejscu. Ale dla kogoś, kto ma choćby śladowy lęk wysokości, jest to miejsce okrutne i przerażające.
Zbieramy się i pędzimy do auta, żeby jeszcze spróbować dotrzeć do Cape Royal. Niestety droga na Walhallę jest kręta i wąska. Jak na drogę do raju walecznych Wikingów przystało. Ograniczenie prędkości do 25 mph nie pozwala nadrobić straconego wcześniej czasu, więc do Cape Royal docieramy gdy Słońce już schowało się ze horyzontem. Wraz z zmierzchem wchodzimy na Window Point – punkt widokowy zawieszony nad mostem skalnym wysoko ponad kanionem. Przeżywamy i fotografujemy rozległe krajobrazy w niedocenianym świetle zmierzchu.
A potem w drogę do Kanab. Do Roayl Inn – który, jak przystało na nazwę, okazuje się najmniej królewskim z wszystkich moteli na trasie. Ale za to obsługa pochodzi z Indii, co nadaje całości nieco humorystycznego, kolonialnego smaczku.