USA 2012 – dzień 4 – kanion Havasupai

USA 2012 – dzień 4 – kanion Havasupai

Obudziliśmy się tym razem nieco później niż planowaliśmy, ale wciąż jeszcze przed świtem. Dzięki temu zdążyliśmy się przygotować do wymarszu i wyruszyć gdy światło Słońca dotknęło przeciwległej krawędzi kanionu, w głąb którego mieliśmy zejść. Gdy przygotowywaliśmy plecaki, wodę i sprzęt – jak również samochód, który miał tu pozostać bez opieki przez kolejną noc, na parking zajechał autokar wypuszczając sporą gromadkę młodzieży przypominającej nieco skautów. Ci jednak byli zwarci i gotowi i ruszyli znacznie wcześniej niż my, więc na szlaku było cicho i spokojnie.

Ścieżka po dwóch zakrętach wyprowadziła nas nad coś na kształt gardzieli, którą następnie zakosami gwałtownie powędrowała kilkaset metrów poniżej. Dla pieszego jednak była wystarczająco szeroka, by nie powodować lęku, a jedynie zachwyt otwierającym się coraz szerzej krajobrazem. Gdy dotarłem do wzniesienia u jej dolnego końca niezwykłość otoczenia, ściany kanionu wokół mnie, wschodzące Słońce, i widok rudych zadrapań w jego dnie, zadrapań, które jak się słusznie domyśliłem były kolejnym stopniem w dół, wąskim kanionem, który miał nas za kilka godzin doprowadzić do doliny Błękitnej Wody – wszystko to spowodowało, że poczułem ogromny zachwyt tym miejscem, wibrującym wprost jakąś niesamowitą energią. I nie był to ostatni raz tego dnia, kiedy stałem oniemiały przed otaczającym mnie pięknem.

Niestety Słońce wznosiło się nieubłaganie coraz wyżej i należało dotrzeć do wąskiego kanionu w rudych skałach, widzianego z góry, zanim wedrze się tam ono za nami. Dogoniliśmy Kasię, która czekała aż skończymy robić zdjęcia, i razem ruszyliśmy dalej. Ale tylko przez chwilę, bo razem z Maćkiem wpadliśmy w amok fotograficzny, dostrzegając za każdym zakrętem wijącego się, coraz głębszego kanionu nowe obrazy, nowe formy, barwy i kształty. Kanion rósł z każdym krokiem, a woda, która żłobiła jego dno co monsun, odkrywała kolejne warstwy, z których każda zdawała się inaczej prowadzić dialog erozji – w jednym miejscu były to grzyby skalne, w innym fale, łuki, podmyte niezwykle głęboko ściany zawieszone nad pustką.. W pewnym miejscu trzy oderwane płyty skalne zdawały się formować totem orła przegradzającego szlak. Żeby go minąć trzeba było przejść pod jego skrzydłem. Z przeciwnej strony orzeł zniknął – były tylko drzewa i kilka większych kamieni.

Co jakiś czas mijali nas turyści wędrujący w przeciwnym kierunku. Potem usłyszeliśmy tętent koni i zza zakrętu, w tumanach kurzu wyłoniło się stado pędzących niewielkich koni z ładunkami na grzbietach. Jadący z tyłu Indianin w kowbojskim kapeluszu pozdrowił nas przyjaźnie i brakowało tylko momentu, żeby postawił konia dęba jak na ujęciu ze starego westernu. Później jeszcze kilka razy mijały nas stada koników i kolejni Indianie, jednak wszyscy, z wyjątkiem tego pierwszego, odwracali twarz lub zakrywali ją ręką demonstrując wyraźnie, że nie mamy ich fotografować.

Być może da się trasę do Supai pokonać w cztery do pięciu godzin. Ale chyba tylko wtedy, kiedy nie ma się aparatu, i na dodatek nie widzi się otoczenia. Nam dotarcie do miejsca gdzie nasz boczny kanion połączył się wreszcie z doliną Indian Havasupai zajęło ich chyba siedem. W miejscu tym rósł zagajnik drzew, które miejscowi określają mianem wierzb. I liście faktycznie mają podobne do naszych – ale nie kwiaty. Każdy chyba wie, jak powinna kwitnąć wierzba. Jej bazie są znakiem nadejścia wiosny. Wierzby ludzi błękitnej wody, jak przystało na kawałek utraconego raju, skrytego pomiędzy kilometrowej wysokości ścianami kanionu, kwitły na podobieństwo różowych storczyków. Zza nich dobiegł szmer wody. Byliśmy blisko celu.
Gdy dotarliśmy z Maćkiem (Kasia dawno przestała czekać na dwóch zwariowanych fotografów) do brzegu strumienia nie mogłem się powstrzymać i zanurzyłem całą głowę w chłodnej wodzie. A potem piłem długo, jak przystało na kogoś po długiej wędrówce rozgrzanym w Słońcu kanionie.

Do wioski Supai mieliśmy jeszcze około 45 minut marszu, lecz teraz towarzyszył nam szmer wody i okrywał cień drzew.  Dolina rozszerzyła się, a ściany kanionu zdawały się wyciosane z prostopadłościennych bloków, jakby zbudowanych przez gigantów. Wrażenie niesamowitości uzupełniały widoczne w wielu miejscach formy skalne przypominające orły, strzegące spokoju doliny.

W końcu drzewa odsłoniły Supai – najbardziej odciętą od „cywilizacji” miejscowość w USA. Supai okazało się jedną wielką stadniną koników, pociętą płotami rozdzielającymi wybiegi. Tu i ówdzie stał niewielki dom. To zaś, co robiło największe – poza otaczającymi ścianami kanionów oczywiście – były niezwykle stare drzewa, o masywnych, poskręcanych pniach. Łatwo do reszty magicznej wizji tego miejsca można było wkomponować je, jako najstarsze żyjące tu istoty, pamiętające czas, gdy dolina ta była jeszcze fragmentem raju.

Na prawo od głównej drogi w jednym z zabudowań odnaleźliśmy Supai Grill i odpoczywającą obok Kasię. Przy sąsiednim stole  rozsiadła się grupka Indian. Widać było po nich, że cywilizacja im służy (lub nie, to zależy od punktu widzenia). Każdy bowiem mógłby swymi rozmiarami obdzielić ze trzech, a może nawet czterech takich jak ja. Wsłuchałem się w rozmowę bowiem nie był to angielski. Ale gdy zamawiali coś w barze, albo wołali do przechodzących znajomych używali angielskiego. Zamówiliśmy coś do jedzenia, zimne picie. Gdy zjedliśmy ruszyliśmy dalej, najpierw do Tourist Office, gdzie pobrano haracz za wstęp, a potem, z nadzieją że to już tylko dwa kilometry – w kierunku campingu. Jednak znów w rachunkach dotyczących czasu przejścia nie uwzględniliśmy, że między nami a owym campingiem są trzy wodospady.

Pierwszy z nich to New Navaho Falls – nowy, bowiem jego starszą wersję zniszczyła gwałtowna powódź parę lat temu, w wyniku której konieczna była ewakuacja mieszkańców doliny i turystów. Najpierw zajrzeliśmy do niego z góry, ale krzyż postawiony parę metrów pod nami na skałach przypomniał, że stoimy na czymś, co może się zarwać, a na dół jest trochę metrów. Obeszliśmy wodospad z Maćkiem i podeszliśmy od podstawy. Wodospad dzieli się na wile mniejszych i większych kaskad spadających pewnie z dwadzieścia metrów w dół z szerokiej, półkoliście wyrysowanej półki, do dużego jeziora, z którego wypływa wiele strumieni dnem szerokiego, wrzynającego się w miękkie skały jaru, którego podstawę, dzięki wodzie, stanowi zielona oaza. Łapię za statyw i podchodzę jak najbliżej się da kaskady. Pode mną tęcze, nad głową pióropusze wody. Potem statyw zabiera Maciek i to samo od początku. Ja rozmawiam z innymi fanami tego miejsca na temat światła, podejść pod wodospad i czasu, jaki tu spędzają – mało kto, tak jak my, przybywa tu na jeden dzień. Może następnym razem także uda się wykroić trochę więcej czasu. Zanim udało się nam oderwać od pierwszego z wodospadów minęła blisko godzina. Ale tylko po to, by przesunąć się kilkaset metrów dalej i wsiąknąć przy kolejnej kaskadzie.

Wodospad ten jest nieco niższy i dzieli się na dwie części. Lewa, wyższa, ma pewnie niecałe 10 metrów wysokości i tworzy piękną kurtynę. Pozostała część wody opada w dół serią stopni tworzących mniejsze, ale również piękne wodospady. Dalej potok wgryza się w głęboki kanion o ścianach zdobionych draperiami stworzonymi przez wodę kiedyś przepływającą po jego krawędzi. My wróciliśmy na ścieżkę wiodącą najpierw jego lewym brzegiem, a dalej, po przejściu przez most prawym. Wraz z kolejnymi krokami coraz głośniejszy docierał do nas huk potężnego wodospadu. Za kolejnym zakrętem z prawej strony wyłonił się 30. metrowy Havasupai Falls.

Wodospad spadał z wysokiej półki do jeziora w dnie doliny, której kolejne stopnie pokazywały coraz odleglejsze i wyższe, kolejne stopnie wznoszących się nad nami ścian kanionu. W dole, u stóp wodospadu ktoś się kąpał więc po zrobieniu zdjęć w trakcie zejścia również i my dołączyliśmy do zabawy zostawiając sprzęt fotograficzny na brzegu. Woda miała przyjemnie chłodną temperaturę. Przelewała się przez krawędź jeziora pod wodospadem tworząc kolejne zbiorniki coraz niżej. Nad nami wznosiła się ściana półki wodospadu, podobnie jak kanion wcześniej udekorowana naroślami tworzonymi przez nasyconą minerałami wodę. Dalej za nią rosły kolejne i kolejne ściany Wielkiego Kanionu Colorado.

Zapiałem na czole kamerkę Hero 2 z myślą podpłynięcia bliżej pod wodospad – choć robiąc to nie spodziewałem się, w co się wpakuję. Gdy próbowałem podpłynąć pod kaskadę od lewej strony dwóch młodych amerykanów zawołało, że łatwiej jest z prawej, po czym postanowili pokazać mi drogę i pomóc w dotarciu pod wodospad. Zsunąłem gumy mocujące kamerę tak, by zabezpieczały moje okulary i dałem się wpuścić w maliny. Najpierw woda była burzliwa i walczyła przeciwko nam, potem bliżej skał postanowiła nas utopić. Dotarliśmy do występu skalnego schowanego pod wodą. Ledwo co widziałem bo okulary zalewały mi hektolitry wody walącej z wysokości trzydziestu metrów. Sympatyczny przewodnik wskazał na coś przed nami i przekrzykując huk wody wyjaśnił, że dalej jest półka, na którą mam się wspiąć. Co oznaczało walkę przeciwko wodzie lejącej się z góry. Gdy nogi opuściły występ, na którym stałem woda zepchnęła mnie wgłąb jednak Amerykanin z przodu, już stojący na półce, złapał mnie za rękę, a drugi, stojący na występie, który dopiero co opuściłem wsparł mnie z tyłu i tak wgramoliłem się na półkę za wodospadem. Za wyjątkiem urywków z własnego życie niewiele widziałem przez wodę zalewającą okulary ale przewodnik wytłumaczył mi co mam zrobić dalej. Brzmiało prosto – wskazując bowiem walącą się kaskadę wody powiedział – tu skoczysz, a woda cię wypchnie po drugiej stronie. Że, k…, co ??!!

Amerykanie zaczęli się wspinać po ścianie nade mną, a ja musiałem tylko zmusić nogi do wykonania tego prostego polecenia. Czegoś równie głupiego chyba wcześniej w życiu nie robiłem. Droga powrotna wzdłuż skał, bez asekuracji moich kolegów, wyglądała na jeszcze głupszą. Po przejrzeniu scen z życia w końcu zmusiłem nogi do skoku – najpierw jednak kilka głębokich wdechów, tak by nabrać jak najwięcej powietrza na tę fazę pomiędzy skokiem, a „woda cię wypchnie”.  Na szczęście wycieczka do wnętrza wirówki trwała krótko, a że wszystko odbyło się pod wodą, nikt nigdy nie dowie się, jak bardzo spociłem się w trakcie tego eksperymentu 🙂

Opuściłem staw pod Havasupai Falls na nogach nieco bardziej watowatych, niż wynikałoby z czasu i odległości jakie pokonaliśmy od rana. Niestety na brzegu okazało się, że kamerka się rozładowała gdzieś w trakcie wygłupów (teraz już wiem, że mniej więcej w momencie, gdy docierałem na półkę za wodospadem. Wiem też, że gdybym cokolwiek widział – a nie widziałem przez wodę zalewającą okulary – to nie wyglądało to aż tak strasznie jak tam za kurtyną wodospadu). Po chwili dołączyli moi przewodnicy dając adres mailowy, na który mam im podesłać adres filmu spod wodospadu.

Przebraliśmy się i ruszyli w stronę campingu. Po kilku minutach, spędzonych na dyskusji z Maćkiem na temat powrotu na górę następnego dnia dotarliśmy do zagrody dla koni znaczącego początek campingu i odszukaliśmy rangera opiekującego się tym obszarem. Decyzja została podjęta – następnego dnia nasze zwłoki i bagaże przekażemy koniom. Szanse na powrót w normalnym tempie i dalszą jazdę oceniliśmy na nikłe. A plan trzeba było realizować. Kasia dołączyła do nas niechętnie ale jednak. Uprosiliśmy rangera by przez krótkofalówkę skontaktował się z Tourist Office i zarezerwował nam transport. Do osiemnastej brakowało dwudziestu minut, więc nie zdążylibyśmy tam dojść, a zamawianie koni w dniu wyjazdu oznacza kolejne 30$ od zwierzęcia.

Konie zarezerwowane więc poszliśmy poszukać źródełka wybijającego ze ściany kanionu i dostarczającego fantastycznej, mineralnej wody do picia. Zrzuciliśmy bagaże i jedynie z aparatami powędrowaliśmy na drugi koniec campingu, gdzie z 60. metrowego stopnia spada kaskada Mooney Falls. Na widok wąskiej ścieżki prowadzącej w dół moi towarzysze odmówili schodzenia na dół i postanowili zaczekać na górze. Mi, jako pilotowi, nie wypadało nie zrobić drugiej najgłupszej rzeczy tego dnia – wędrówki wąską ścieżką, następnie dwoma wykutymi w ścianie wodospadu tunelami, a wreszcie po łańcuchach i mokrych drabinach na dno kanionu, ku miejscu gdzie waląca z góry kaskada rozbijała się tworząc wypełniającą dolinę mgłę. Dzięki wykorzystaniu wszystkich pięciu punktów podparcia – kończyn oraz tej części ciała, gdzie plecy tracą swą dumną nazwę – zejście nie okazało się zbyt straszne, i cały dotarłem na dno. Wycierając co chwila obiektyw z pyłu wodnego zrobiłem zdjęcia zarówno Mooney Falls, jak i małej kaskady na stopniu wodnym kilkadziesiąt metrów poniżej. Następnie wróciłem na górę i zacząłem szukać Kasi i Maćka (nawiasem mówiąc to nie haki i łańcuchy stanowiły najbardziej nieprzyjemną część ścieżki w dół Mooney Falls, tylko początkowy fragment ścieżki, jeszcze z ponad pięćdziesięcioma metrami swobodnego lotu w dół, gdzie podmyte skały zwężały przejście do czegoś, co miało nie więcej niż 30 cm szerokości).

Rozejrzawszy się dookoła odkryłem, że zostałem sam więc odnalazłem butelkę z wodą, napiłem się i powędrowałem na wybrane przez nas wcześniej miejsce campingu. Tam okazało się, że ich nie ma. Poszedłem ich poszukać, ale w końcu wróciłem do czekania. Przy okazji sprawdziłem, że czas na moim zegarku odpowiadał tutejszej strefie czasowej (to ze względu na wczesny wyjazd). Pół godziny później dołączyli Kasia i Maciek – jednak czekali gdzieś przy Mooney Falls, a gdy długo nie wracałem poszli w kierunku zejścia. Gdy zauważyli, że zniknęła moja woda wydedukowali słusznie, że zdążyłem już wrócić i poszedłem na camping.

Rozłożyliśmy namiot Kasi, następnie mój i Maćka, po czym stwierdziłem, że noc zapowiada się piękna – dookoła huczały zastępy żab, i że w takim razie ja będę spał pod gwiazdami na stole piknikowym obok namiotów. Choć miałem ochotę patrzeć długo na gwiazdy unoszące się w szczelinie kanionu nad nami, moje zwłoki miały zupełnie inne plany, i po trwającej czternaście godzin wędrówce szybko zapadłem w sen.

Tomasz Czarnecki
Urodzony w roku lądowania na Księżycu... ale na razie nie udało mi się tam polecieć. Fotografuję od podstawówki, pierwszy aparat to smiena, jednak tak ciągnęło mnie do prawdziwych aparatów z wymienną optyką, że ukręciłem jej obiektów. W liceum na rok emigrowałem do Kanady, gdzie z jednej strony po raz pierwszy zetknąłem się z komputerami (i usiłowałem napisać pierwszy swój symulator lotu rakiety) a z drugiej dorobiłem się pierwszego Nikona (FG20 czy jakoś tak). W liceum byłem znany jako ten aparat z aparatem. Studia architektury zacząłem na Politechnice Śląskiej by zaraz potem kontynuować je skutecznie, do tytułu BArch na Uniwersytecie Stanowym Louisiana, gdzie miałem również okazję studiować minor z fotografii (w tym czasie przesiadałem się przez kilka Nikonów, aż do F3). Po pięciu latach w USA (i objechaniu tego kraju cztery razy dookoła, i raz Meksyk) trafiony "patryjotycznością" wróciłem do Polski, dokończyłem studia architektury do tytułu magistra... i na tym skończył się niestety mój romans z architekturą - cale, stopy, funty i normy amerykańskie jakoś niewiele mi się przydały, natomiast był to okres, kiedy doceniono moje umiejętności graficzne - kolejne pięć lat byłem redaktorem naczelnym "Magazynu 3D". Współpraca skończyła się... wkrótce potem padło czasopismo, ale to zupełnie inna historia i raczej nie na trzeźwo. Wróciłem do fotografii tworząc portal dfoto.pl i astronomii - teleskopy.net - i podróżowania. Egipt, Włochy, Francja, Wielka Brytania, Bułgaria, Chorwacja, Sycylia, Chiny - samochodem z namiotem byle zobaczyć więcej, i zajrzeć tam, gdzie mało kto zajrzał przede mną. Razem z Arsoba Travel zorganizowałem dwie udane wyprawy na zaćmienia Słońca. Po czym ruszyłem dalej w świat - Australia i Nowa Zelandia, i wielki powrót do USA, na zachód których od lat jeżdżę robić zdjęcia - i zapraszam do dołączenia do mnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Hit Counter provided by orange county plumbing