
USA 2012 – dzień 10 – Zebra Slot, Capitol…
Rano wczesna pobudka i szybkie śniadanie w restauracji będącej częścią motelu Circle D – najlepszego jako dotąd na naszej trasie. Jajka rozczarowują Maćka więc domawia jeszcze omlet… Jego prywatny tasiemiec nie da się oszukać byle czym. Ruszamy w drogę 12-ką, ale za chwilę opuszczamy asfalt kierując się w prawo w Hole-in-the-Rock Road, żwirową drogę wiodącą w dół Escalante ku jednej z przepraw przez Colorado. Kiedyś drogi tej używali osadnicy, bowiem od przeprawy wiodła wzdłuż Harris Wash, generalnie suchej rzeki, która jednak od czasu do czasu dostarczała wody skrytej w bocznych kanionach szczelinowych. Zmierzamy ku jednemu z nich – szczelinie Zebry (Zebra Slot). Za nami unosi się tuman pyłu, ale Explorer sprawnie radzi sobie z nierównościami. Zerkam na GPS-a żeby nie przegapić miejsca, gdzie trzeba zostawić auto i ruszyć w otaczającą nas półpustynię.
Okazuje się, że nie jesteśmy sami – za właściwym przejazdem uniemożliwiającym pasącemu się swobodnie bydłu wędrówkę (cattleguard) zaparkowane są dwa inne samochody. Tłumu z Antelope Canyon tu nie będzie. Zabieramy sprzęt, zapas wody i ruszamy wąską ścieżką w prawo od drogi. Wokół wysuszone trawy, kilka kwitnących kaktusów. Ścieżka początkowo wije się wokół wysuszonego koryta, skracając jego bieg, jednak w końcu łączy się z nim, gdy ślad wody zagłębia się pomiędzy coraz wyższe ściany stosunkowo szerokiego kanionu. W pewnym miejscu musimy przecisnąć się przez zaporę, której zadaniem jest uniemożliwienie bydłu wędrówkę na pola (?) sąsiadów. Skały po obu stronach nabierają kolorów i niezwykłych kształtów. Wkrótce wędrujemy obok negatywu „the Wave” – pofalowane wzgórza są czerwone, zorane zbiegającymi się i rozbiegającymi liniami. I znowu ktoś zapatrzony w Zebrę nie wspomniał o tym, jak niezwykła jest droga do niej. Tracimy (?) czas wspinając się na antyfalę, fotografując jej graficzną liniaturę. Tylko gdy idę na przełaj przez wysuszoną roślinność gdzieś z tyłu głowy dźwięczy alarmowy dzwonek by patrzeć pod nogi. To idealne miejsce dla grzechotników i skorpionów. Na szczęście po raz kolejny niczego jadowitego nie spotykam.
Docieramy do suchego koryta Harris Wash. Według GPS-a trzeba tu skręcić w prawo i tam szukać gardzieli slotu Zebry. Chwilę wędrujemy dnem rzeki, ale piasek utrudnia marsz więc wchodzimy na jej prawy brzeg, przedzieramy się przez zarośla, a potem wchodzimy na niskie skały. To dalszy ciąg fali. Kawałek dalej znajdujemy niewysoki, ale dający cień klif. Pora sprawdzić czy mój Drone będzie latał. Udało się, robię kilka ujęć (potem okaże się, że nic się nie nagrało – należy jednak czytać instrukcję obsługi) i po chwili docieramy do kanionu. Widać dawno nie padało, bo w jego gardzieli, tam gdzie często trzeba brodzić, jest tylko piach. Kanion szybko zwęża się i za zakrętem zamyka się, zakleszcza, jego linie stają się wyraźniejsze, światło zaczyna szaleć, a wraz z nim my. Miejsce jest niesamowite. Maleńkie w porównaniu do Antylopy, ale zwariowane, paskowane, wąskie, pogięte i przegięte. Niezwykłe. Stuknięte.
W kilku miejscach trzeba się przeciskać. W jednym nieco wspiąć. W innych jest akurat na tyle szeroki, że można z łatwością wspiąć się nieco do góry.
Z jego paskowanych ścian wystają kule Moki Marbles, żelazowe konkrecje, znacznie twardsze od otaczającego je piaskowca. Ślady wokół nich pozwalają odczytać w którym kierunku pędzi tu woda w czasie powodzi.
Fotografujemy jak szaleni, ale w końcu trzeba ruszyć w powrotną drogę. Tam zresztą znowu zbaczamy z Maćkiem w stronę czerwonych, paskowanych wzgórz antyfali. Po czym jeszcze półtorej godziny dzieli nas od zapasów wody i klimatyzacji samochodu. Kilkanaście minut po mnie docierają Maciek z Kasią i znów mkniemy żwirową drogą ku dwunastce – jednej z najbardziej spektakularnych dróg USA. Droga, wijąca się wśród kopuł, kanionów, rzeźb i … wszystkiego w co natura wyposażyła Escalante nie zawodzi. Jest pięknie.
Docieramy do słynnej kawiarni Kiwa Coffe House, wklejonej w zakręt drogi, z panoramicznymi oknami otwierającymi się na niezwykły krajobraz na zewnątrz. Podobno dają tu dobrą kawę – legenda się potwierdza.
Droga wije się dalej, potem wspina na grzbiet ponad kanionami łączącymi się w dolinie, w której leży Boulder. Tu odbijamy w prawo, w Burr Trail – drogę na przełaj do parku narodowego Capitol Reef. Jak wiele razy wcześniej rzeczywistość znacznie różni się od opisów. Droga, która miała być żwirówą jest przez większą część dobrze wyasfaltowaną drogą wijącą się w przepięknym kanionie, o którym nikt nigdzie nie wspominał. A to oznacza dodatkowy czas potrzebny an zdjęcia za każdym kolejnym zakrętem. W końcu jednak asfalt się kończy i tuż potem wjeżdżamy do parku. Kanion otwiera się i mamy przed sobą niezwykły, szeroki plan z kolejnymi stopniami skalnymi – Wielki Schody – Grand Staircase.
Mniej więcej pół godziny później docieramy na krawędź Burr Trail Switchbacks – serii serpentyn sprowadzających drogę na dno kanionu poprzez zwężającą się, kilkusetmetrowej wysokości gardziel. Tu Explorer pokazuje, na co go stać. Pięknie skręca na kolejnych zwrotach i bez problemu pokonuje zjazd na dół.
Na rozwidleniu kierujemy się w lewo, na północ. Po drodze mijamy wzgórza podobne do Błękitnej Mesy z Arches N.P., i kolejne, dziwaczne, ogromne stoły o przeróżnych barwach. Do kompletu wrażeń i ujęć dodajemy samotnego cowboya na skraju drogi, po czym w końcu wracamy na asfalt i skręcamy w prawo kierując się w stronę Moab. Droga nadal wiedzie wśród dziwacznych twierdz, okrętów, hałd, gór, wzgórz…. każde kolejne to przerwa na zdjęcia. Gdzieś po drodze zaliczamy byle jaki stek. Po czym na chwilę gubimy się tylko po to, żeby zaliczyć piękny zachód Słońca.
Koło 22:30 docieramy do Moab i campingu KOA, gdzie mamy zarezerwowaną kabinę. Na miejscu okazuje się, że biuro jest zamknięte, a brak informacji, która z kabin jest przeznaczona dla nas. Objeżdżamy kamping szukając wskazówki – bezskutecznie. Choć w USA to ryzykowne, ponieważ zdarzało się, że pytającego o drogę turystę tubylcy odstrzeliwali, pukam do drzwi domu, w którym mieszka właściciel campingu. Odczekawszy pięć minut pukam ponownie. Z wnętrza dobiega szczekanie psa i na ganku zapala się światło. Po dłuższej chwili pukam po raz trzeci, i chwilę potem drzwi się uchylają. Wściekły właściciel naskakuje na mnie z pretensjami, że go budzę po całym dniu pracy. Pokazuję wydruk z numerem rezerwacji co przekonuje go do pójścia ze mną do biura. Gdy znajduje mnie na liście zmienia ton i przeprasza za pracownika, który nie zostawił informacji i kluczy. Prowadzi do kabiny i już nie mamrocząc życzy dobrej nocy.
Ta jednak będzie krótka. Za dwie godziny wyjeżdżamy co Canyonlands na wschód Słońca.