
Dunedin – przylądek Otago – Moreaki – Oamaru
W nocy, gdy kończę pracować, okazuje się, że drzwi w kuchni da się otworzyć jedynie od zewnątrz. Chwila paniki, po czym zmieniam się we włamywacza i przy użyciu dwóch noży otwieram zamek. Jednak rano okazuje się, że mamy konkretniejszy problem. Jedna z opon nie ma kompletnie powietrza. Odnajdujemy w samochodzie narzędzia i zapasowe koło. Odnajduję warsztat wulkanizatora. Zamiast czekać na wymianę zostawiamy Jurka przy pracy w hostelu, a sami ruszamy odnaleźć najbardziej stromą ulicę świata – pochyloną pod kątem 30° Baldwin Street.
W Dunedin jest jeszcze coś – przylądek Otago z koloniami mew, fok i albatrosów. Tych ostatnich nie udaje się nam zobaczyć, bo za wejście do rezerwatu pobierana jest słona opłata. Pozostają nam zatem kolonie mew. Widok wylegujących się na skałach fok. I ogromne wodorosty falujące z rytmem fal.
Jedziemy na północ po drodze zatrzymując się przy plaży Moreaki, na której rozrzucone są wielkie kuliste konkrencje o średnicy przekraczajacej dwa metry.
Pod wieczór zatrzymujemy się jeszcze w niezykłym miasteczku Oamaru. Trudno opisać na czym polega niezwykłość stolicy Steampunku. Kamienne budynki jakoś nie pasują a jednoczesnie pasują do tego miejsca. Sklepowe wystawy są jakby archaiczne. Zaglądamy do lokalnej stacji radiowej gdzie zgromadzono kolekcję starych radioodbiorników. Jemy obiad w restauracji, której sciany zdobią zdjęcia par małżenskich, które tutaj celebrowały wesela blisko sto lat temu. No tak… tu nie było wojen (nie licząc napięć pomiędzy Maorysami a białymi osadnikami).