
Cairns
Dzień odpoczynku dla tych, którzy są z nami od początku. Z Jurkiem odbieramy z lotniska te kilka osób, które dołączają do nas na zaćmienie Słońca i Pawła, który był z nami kiedyś w Chinach, a teraz dołącza na zaćmienie i Nową Zelandię. Znowu kryzys bagażowy – pięć osób dołącza, ale bagaże tylko jednej z nich.
Tak się zastanawiam, że jak latałem kiedyś, dawno… dawno temu, kiedy samoloty zdawały się utrzymywać w powietrzu bardziej dzięki głębokiej wierze pilotów i pasażerów niż technologii – można było zabrać ze sobą tak z dwa razy więcej bagaży. I docierały one razem z pasażerami. Teraz mamy czasy, w których jedynym badaniem, jakie – na razie przynajmniej – nie jest nam serwowane przed wejściem na samolot jest sonda dood…. takie samo badanie i prześwietlanie przechodzi się podczas trwającej 15 sekund przesiadki między samolotami (tak tak, iluż to terrorystów wyprodukowało w czasie lotu materiały wybuchowe korzystając z 100ml buteleczek szamponu i mydła, a następnie zbudowało bombę korzystając z plastikowej łyżeczki i słuchawek). Bagaży wozimy 23 a czasami nawet 20kg (mimo, że waga przeciętnego pasażera zapewne wzrosła do 500kg – w tym 75 kg pasażera, a pozostałe to waga bagażu podręcznego, w którym skrywa się wszystko to czego nie udało się upchnąć w 20kg limicie bagażu głównego) i szanse na to, że dotrą one wraz z nami na to samo lotnisko, w tym samym czasie co my, spadły w okolice zera. Po powrocie do hostelu ruszam do miasta. Architektonicznie – nic porywającego. Ale przyroda jest piękna. Krzewy i drzewa kwitną. Główna ulica Cairns kończy się laguną – przepięknym publicznym basenem na krawędzi oceanu – oddzielonym od niego tylko nadmorskim deptakiem. Od strony miasta wydaje się jednością z otwartym morzem. Jednak woda jest słodka, ciepła. Szumią fontanny. W parku dookoła setki ludzi piknikuje. Pachnie grillem.
Mam półtorej godziny na rozmyślania (w rzeczywistości nawet dwie i pół – bo po raz kolejny nie trafiam we właściwą strefę czasową) na tematy wszelakie. Obserwuję ludzi, którzy podobnie jak ja nigdzie się nie spieszą. Wreszcie spotykamy się na obiedzie fundowanym przez hostel. Generalnie … hmm… jedzenia mało, i okropne. Ale darmowe i w stylowej restauracji gdzie można rozsiąść się na wygodnych kanapach na werandzie ponad głównym deptakiem Cairns. Cudowanie jest się tak nie spieszyć. Po obiedzie zabieram Panie na spacer wokół laguny i w kierunku portu. Zachodzi Słońce. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w sklepie z didgeridoo…ami (?), czyli tradycyjnymi trąbami Koori. Na widok naszej grupki grający na instrumentach muzycy… sprzedawcy postanawiają zrobić nam pokaz gry na tych dziwnych instrumentach, które powstają, gdy termity wygryzają martwe drewno w konarze eukaliptusa. Tak więc najpierw wsłuchujemy się w harmonię trzech trąb. Następnie przechodzimy skróconą instrukcję obsługi. Wreszcie główny guru robi pokaz możliwości didgeridoo. Jest niezwykłe.