Wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca – Chiny 2009 – Putuo Shan

2009

Wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca – Chiny 2009 –…

W końcu zaczęliśmy się zbliżać do miejsca wybranego na obserwacje zaćmienia Słońca – wyspy Putuo Shan, na której wznosi się jedna z czterech świętych gór buddyzmu poświęcona bogini miłosierdzia. Rano, jeszcze na suchym lądzie, w oczekiwaniu na autobus, który miał nas zabrać do portu, zjedliśmy porcję fantastycznych pierożków – najlepszych jak dotąd w Chinach. W poczekalni, obok nas, siedział buddyjski mnich – niezłe, jak na państwo komunistycznego ateizmu. Gdy wypływaliśmy wodolotem panował odpływ. A po drodze zacząłem rozumieć, jak komuchy poradziły sobie z religią. Otóż w Państwie Środka jej praktykowanie jest drogie. Drogi był wodolot, równie drogi bilet wstępu na świętą wyspę. Dla nas – europejczyków – te koszty może nie były powalające, ale dla przeciętnego rolnika z jakiegoś głębokiego za..pia na prowincji, mogły stanowić równowartość półrocznych dochodów – a jeszcze dojazd do Ningbo, jakiś nocleg na wyspie?

A propos noclegu. Juaro San zaplanował, że spać będziemy pod gołym niebem. Jednak tego dnia temperatura w cieniu przekroczyła 48°C… a następne dwie noce mieliśmy spędzić w pociągu jadącym wiele… wiele… wiele… i jeszcze trochę – godzin na południe. Więc z Pawłem i Andrzejem wymiękliśmy i zameldowaliśmy w hoteliku niedaleko Plaży Tysiąca Kroków (Qian Bu Sha). Po południu zwiedziliśmy jakiś nieduży kompleks świątyń nieopodal, a na wieczór spotkaliśmy się z resztą załogi, która szykowała się do snu powyżej linii przypływu.

Jeszcze tylko kąpiel w Morzu buroŻółtym – które wieczorem uraczyło nas niespodzianką – fosforyzującymi na zielono algami, rozbłyskującymi na falach przyboju i nas, kąpiących się wśród nich.

Gdy się rozdzieliśmy przyszła pora na jeszcze jeden eksperyment – kuchenny. Już wcześniej moją uwagę zwróciło tutaj menu rozsianych wszędzie knajpek. Całkiem żywe menu, morskie, bulgocące w napowietrzanych wannach, pełzające. Owoce morza, i to jakie! Takie, że na każdym stoliku można było obok menu przeczytać czego nie wolno robić przynajmniej przez dwie godziny po zjedzeniu posiłku – zażywać kąpieli, podejmować wysiłku… itd, itd… a na końcu numer telefonu na pogotowie.

Pocieszające? A jakże, a ja lubię owoce morza… lubię eksperymenty. I wychodzi na to, że ryzyko też.

Po dłuższym wysłuchiwaniu w kolejnych restauracjach, że nie ma kolejnej pozycji w menu padło na „Seafood delight”, na co kucharz wygrzebał coś z kilku mis i udał się na zaplecze. Wśród ucztującej obok rodziny znalazł się uczeń znający nieco angielskiego, zatem nawiązaliśmy konwersację. Skąd, gdzie a po co itd… w końcu moje danie się pojawiło. Było dobre. bardzo dobre. I pikantne. A raczej ostre. A raczej – chryste, czy to piekielny ogień. Wyjaśnię od razu. Lubię ostre jedzenie. Wigilijny barszcz wg tradycyjnej receptury Czarneckich są w stanie spożyć jedynie członkowie mojej rodziny. Po tym, jak przyprawiłem sobie pizzę, mój sąsiad ujawnił, że człowiek jest w stanie osiągnąć kolor fioletu. Ale to jedzenie na Putuo Shan bolało w sposób zupełnie nowy… a ja zasknerzyłem, więc nie miałem czym popić. Co więcej, mimo płynących z oczu łez, musiałem zachować godność przed rodzinką przy sąsiednim stoliku. Ale było naprawdę dobre.

Tomasz Czarnecki
Urodzony w roku lądowania na Księżycu... ale na razie nie udało mi się tam polecieć. Fotografuję od podstawówki, pierwszy aparat to smiena, jednak tak ciągnęło mnie do prawdziwych aparatów z wymienną optyką, że ukręciłem jej obiektów. W liceum na rok emigrowałem do Kanady, gdzie z jednej strony po raz pierwszy zetknąłem się z komputerami (i usiłowałem napisać pierwszy swój symulator lotu rakiety) a z drugiej dorobiłem się pierwszego Nikona (FG20 czy jakoś tak). W liceum byłem znany jako ten aparat z aparatem. Studia architektury zacząłem na Politechnice Śląskiej by zaraz potem kontynuować je skutecznie, do tytułu BArch na Uniwersytecie Stanowym Louisiana, gdzie miałem również okazję studiować minor z fotografii (w tym czasie przesiadałem się przez kilka Nikonów, aż do F3). Po pięciu latach w USA (i objechaniu tego kraju cztery razy dookoła, i raz Meksyk) trafiony "patryjotycznością" wróciłem do Polski, dokończyłem studia architektury do tytułu magistra... i na tym skończył się niestety mój romans z architekturą - cale, stopy, funty i normy amerykańskie jakoś niewiele mi się przydały, natomiast był to okres, kiedy doceniono moje umiejętności graficzne - kolejne pięć lat byłem redaktorem naczelnym "Magazynu 3D". Współpraca skończyła się... wkrótce potem padło czasopismo, ale to zupełnie inna historia i raczej nie na trzeźwo. Wróciłem do fotografii tworząc portal dfoto.pl i astronomii - teleskopy.net - i podróżowania. Egipt, Włochy, Francja, Wielka Brytania, Bułgaria, Chorwacja, Sycylia, Chiny - samochodem z namiotem byle zobaczyć więcej, i zajrzeć tam, gdzie mało kto zajrzał przede mną. Razem z Arsoba Travel zorganizowałem dwie udane wyprawy na zaćmienia Słońca. Po czym ruszyłem dalej w świat - Australia i Nowa Zelandia, i wielki powrót do USA, na zachód których od lat jeżdżę robić zdjęcia - i zapraszam do dołączenia do mnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Hit Counter provided by orange county plumbing